Myśląc o jazzie, do tej pory miałam w głowie wyobrażenie o zadymionych nowoorleańskich klubach, saksofonie i chrypliwym wokalu. Przed oczami stawali mi Miles Davies, John Coltrane, a z polskich muzyków – Leszek Możdżer, Tomasz Stańko czy Michał Urbaniak. Jazzowe płyty pasowały do deszczowych dni, nadawały im odświętny charakter, jednak odium jazzu (czytaj: gatunku ambitnego i nieprzystępnego) było na tyle silne, że nie odważyłam się sięgać po nie na co dzień; o ile mi wiadomo, nie byłam odosobniona w swoich odczuciach.
„Independence” tria Piotra Matusika na pierwszy rzut oka zwraca uwagę impresjonistyczną okładką, z której wyłaniają się zarysy trzech postaci. Oprawa graficzna odzwierciedla nie tylko strukturę zespołu składającego się z trzech wybitnych (tak, nie zawaham się użyć tego słowa) muzyków właśnie, lecz także kierunek artystyczny całego przedsięwzięcia. Choć płyta – jak sam Matusik twierdzi – dedykowana jest Polsce, z całą pewnością można uznać ją za płytę paneuropejską, ba!, kosmopolityczną.
W skład tria poza Piotrem Matusikiem (fortepian i syntezatory) wchodzą Alan Wykpisz (kontrabas, elektronika) oraz Patryk Dobosz (perkusja). Wszyscy trzej, choć niespełna trzydziestoletni, mają na koncie liczne nagrody na prestiżowych festiwalach (wśród których warto wymienić choćby Jazz nad Odrą, Novum Jazz Festiwal czy Bielską Zadymkę Muzyczną). Ich wspólne dzieło – płyta „Independence” – jest efektem dwuletniego poszukiwania dźwięków przez lidera formacji, i cechuje się z jednej strony ogromną dojrzałością artystyczną, z drugiej zaś odważnym wykraczaniem poza utarte schematy. Album rozpoczyna się tajemniczo, niemal mrocznie; pierwsze nuty utworu „Longing” zabierają nas w tajemniczy świat legend i mitów, z którego dość szybko przenosimy się na ruchliwe ulice Nowego Jorku. Dalej nasza podróż jedynie przyspiesza. Jest gęsto, elektronicznie i czasem trudno, nawet w singlowym „Native Dancer”. „Independence” nie zrywa z jazzową tradycją, nadaje jej jednak świeży sznyt na pograniczu modern jazzu i improwizacji. Znajdziemy tu fantastyczne solówki kontrabasu („Innocent Prayer”), melancholijne fragmenty (utwór tytułowy), retro wstawki („Native Dancer”) czy techniczne pasaże.
Płyta z pewnością nie spodoba się wszystkim (jazzowe płyty wszak mają to do siebie), jednak jej potencjałem jest urok zdolny przyciągnąć nowych wielbicieli jazzu. W pozornym chaosie dźwięków i rytmu odnaleźć możemy spójną koncepcję, która w miarę zgłębiania się w album otwiera przed słuchaczem zupełnie nowe wymiary przyjemności – wysublimowanej, choć momentami nieco drapieżnej. Aby w pełni czerpać z doznania, jakie oferuje „Independence”, potrzebujemy otwartego umysłu – ale czyż nie jest to podstawowym warunkiem odbioru muzyki w ogóle?
Zajrzyj po więcej: