Kto mnie zna, ten wie, nie lubię poniedziałków. A wtedy znowu był poniedziałek. Zdarzają się one niestety cyklicznie i ciągle nie przynoszą nic pozytywnego. Jednak dwa i pół tygodnia temu, poniedziałek 14 listopada przyniósł światu debiutancką płytę Ralpha Kamińskiego „M O R Z E”. Moim zdaniem to najlepszy poniedziałek dla polskiej muzyki całego 2016 roku.
Sam Ralph mówi o sobie:
„wokalista, autor tekstów, tworzący muzykę nawiązującą do artystycznego popu z elementami muzyki filmowej, mocno okraszoną dźwiękami skrzypiec i fortepianu.”
I właściwie to chyba najlepsza odpowiedź na pytanie, kim muzycznie jest pan Kamiński.
Falą spokojnych dźwięków fortepianu płynie „M O R Z E” w kawałku „Apple Air” otwierającym krążek. Początkowo nieśmiały, łagodny wokal zdaje się zapraszać w dalszą muzyczną podróż. Zresztą trudno takowe zaproszenie odrzucić, ze względu chociażby na charakterystyczną, intrygującą barwę głosu artysty. Niewielu mamy muzyków, którzy równie dobrze operują wokalem. Każdy z dźwięków sprawia wrażenie absolutnie niewymuszonego, jakby śpiewać, to było zaledwie otworzyć usta.
Następny, tytułowy utwór wybrzmiewa nieco bardziej melancholijnie. Leniwie i odprężająco. Jest jak cisza przed burzą, której możemy się spodziewać, ale jeszcze nie wiadomo kiedy. Kawałek zdaje się być zapowiedzią nadchodzących nastrojów. Wyraża tęsknotę za tym, co było i niepewność nadchodzącego jutra. Te dwa wątki powracać będą w kolejnych propozycjach. Późniejsze, znacznie bardzie rytmiczne „Lato bez Ciebie” jest zbiorem pytań o… i pytań do siebie samego. Odpowiedź na wiele z nich już zapewne padła, gdyż Ralph jawi się jako w pełni świadomy tego o czym i w jaki sposób śpiewa. Warstwy tekstowe i muzyczne są nader spójne również w kolejnych kompozycjach.
Właściwie im głębiej w „M O R Z E”, tym więcej pereł. Docenione wcześniej przez słuchaczy, promujące album „Zawsze” i „Podobno”, chociaż najbardziej popowe, pozostają nadal mocno ambitne i niebanalne. Dużo tu o miłości i wiele rozliczeń z przeszłością, a mimo to udało się uniknąć banału. Patetyzm także nie występuje, emocje podane są w idealnych proporcjach i słów nigdy tutaj za dużo, za co należą się ogromne brawa. Swoją drogą, rzadko się zdarza, żeby wokalista tak sprawnie operował słowem. Kamiński wyraźnie hołduje zasadzie „less is more”. Praktycznie każda z powyższych kompozycji byłaby świetnym tłem dla scen rozgrywanych na wielkim ekranie.
Zastanawiam się jedynie, jak trudno byłoby w Polsce zrobić film zasługujący na tak piękną ścieżkę dźwiękową. Trzeba nadmienić, że Kamiński równie sprawnie odnajduje się w wybieraniu obrazów dopełniających jego muzykę. Wideoklipy promujące longplaya wyraźnie nawiązują do nowoczesnej kinematografii. Zauważalnie inspirowane filmami Xaviera Dolana, stylowe i momentami psychodeliczne teledyski wynoszą Kamińskiego ponad estetycznie przewidywalnych kolegów i koleżanki z branży muzycznej. Skoro już o konkurencji mowa, Kamiński nikogo nie kopiuje, a raczej sam wyznacza kierunek i nadaje tempo muzycznej podróży. Pozostawia słuchaczowi wybór, czy ten aby na pewno chce w niej uczestniczyć.
„M O R Z E” z pewnością w całości wypływa z życiowych doświadczeń swojego autora. To słychać. To się czuje. Jego „Mój hymn o Warszawie” jest moim wyobrażeniem o tym mieście, a „Grudniowa piosenka” streszczeniem bliskich nam wszystkim obaw i nadziei. Ponadto uważam tę ostatnią za jedną z najpiękniejszych polskich odpowiedzi na zagraniczne Christmas songi, jakie kiedykolwiek powstały.
I niech mnie szlag, jeślim choć w jednym słowie zełgał, jeślim był zanadto przemądrzały, bo niewdzięczne to zadanie pisać o muzyce. Cokolwiek człowiek powie, to ciągle będzie za mało, gdy mamy do czynienia z materiałem i artystą tak wyjątkowym.
Panie Kamiński, dziękuję Panu za tę płytę i za to, że Pan przywraca wiarę w poniedziałki.
Zajrzyj po więcej :