Zapraszamy do lektury wywiadu z Shagreen – artystką, która w swoim trzecim albumie Almost Gone odsłania emocjonalne zakamarki duszy. Dowiecie się, jak osobiste doświadczenia wpłynęły na powstanie tej wyjątkowej płyty, jakie inspiracje towarzyszyły procesowi twórczemu oraz co kryje się za unikalnym brzmieniem łączącym brudną elektronikę z gitarowymi riffami. Poznajcie bliżej tę niezwykle utalentowaną i niezależną artystkę!
Almost Gone to Twój trzeci album. Jakie emocje towarzyszyły Ci podczas jego tworzenia w porównaniu do wcześniejszych wydawnictw?
Wcześniejsze wydawnictwa nagrywałam głównie dla własnej przyjemności, miałam na to dużo czasu i na tamtym etapie życia mogłam pozwalać sobie na wielogodzinne pisanie, nagrywanie i produkowanie kolejnych piosenek. Przy Almost Gone sytuacja była inna, bo zmieniło i przewartościowało się moje życie, a więc znalezienie czasu na zrobienie czegokolwiek było nie lada wyzwaniem. Te 10 piosenek to jedyne utwory, nad którymi pracowałam w tamtym okresie, nie ma żadnych „odrzutów”, czy „b-side’ów”. Opowiadają o trudnych wydarzeniach, ale pisane były już po jakimś czasie od nich, więc kiedy je tworzyłam, nie byłam pod wpływem tak silnych emocji. Byłam raczej spokojna, i skupiona na tym, żeby ten album dokończyć.
Album opowiada o stracie, żałobie i osamotnieniu. Czy był inspirowany Twoimi osobistymi doświadczeniami?
Tak, jakiś czas temu spotkała mnie sytuacja, która była dość niespodziewana i szokująca. Zmieniła całe moje życie i przewartościowała je, a mój album opowiada o niej dość szczegółowo. Dwie piosenki – „Drive” i „Other Side” były pisane na gorąco, z kolei reszta piosenek już jakiś czas później, dzięki czemu zachowują pewien dystans i opowiadają o wszystkim z perspektywy osoby, którą jestem dziś.
Każdy utwór na płycie to kolejny etap powrotu do „normalności”. Czy któryś z nich jest Ci szczególnie bliski?
Wyjątkowo dobrze pamiętam pisanie piosenki „Drive”. Stworzyłam ją po pierwszej przespanej nocy, która była przełomem w moim wielotygodniowym epizodzie bezsenności. Wieczorem przed tym dniem położyłam się spać bardzo wcześnie, a zasnęłam około 22:00. Przespałam całe 7 godzin, budząc się o 5. Była to zima, a za oknem leżał śnieg. Nie wiedziałam co ze sobą zrobić, bo byłam odzwyczajona od bycia tak wypoczętą, no i zazwyczaj nie zaczynałam dnia tak wcześnie. Wzięłam komputer i po prostu zaczęłam robić coś w programie do nagrywania. Wyszedł zalążek „Drive”, nad którym kontynuowałam pracę w kolejnych tygodniach.
Jak przebiegał proces tworzenia tego albumu? Czy były momenty, które sprawiły Ci trudność, zarówno emocjonalnie, jak i technicznie?
Pierwsze piosenki powstawały na spokojnie, jeszcze zanim zaczęłam planować wydanie albumu. Nie wiedziałam, czy powstanie z tego płyta. Jednak później, z dnia na dzień zmieniłam zdanie i ustaliłam sama ze sobą, że chcę dokończyć cały album w konkretnym terminie. Pisałam kolejne piosenki i zauważyłam, że powstaje z tego spójna historia. Kiedy poczułam impuls, nagrałam i zmiksowałam wszystko w dwa miesiące. W tym czasie nie czułam już żadnych ograniczeń, jedynie te „życiowe”, spowodowane organizacją swojego czasu i pracy, z której się utrzymuję. Emocjonalnie byłam już na zupełnie innym etapie, ale muszę przyznać, że wciąż sprawia mi problem śpiewanie piosenki „Drive” – chyba nie nabrałam do tej piosenki odpowiedniego dystansu i emocjonalnie zdarza mi się przeżywać ją na nowo.
Współpracujesz z Erie Lochem przy masteringu swoich albumów. Co wnosi do Twojej muzyki?
Erie Loch to świetny specjalista, a moje piosenki po jego masteringu brzmią 5-krotnie lepiej niż przed nim. Nie mam pojęcia, jak on to robi, ale ma świetne ucho i uważam, że jego styl idealnie pasuje do mojej muzyki. Do tego jest bardzo miły i zawsze mogę liczyć na jego dobre słowo i wsparcie.
Twoja twórczość porównywana jest do Nine Inch Nails i Trenta Reznora. Jakie jeszcze inspiracje wpłynęły na brzmienie Almost Gone?
W przypadku Almost Gone inspiracji Nine Inch Nails było najmniej, bo mało ich słuchałam. Kilka piosenek posłużyło mi jako referencje na końcowym etapie produkcji, ale zdecydowanie więcej słuchałam w tamtym czasie starszego popu, jak np. Chris Isaak, Phil Collins czy Duran Duran. Bywały takie dni, że przełączałam się na Rammstein i mój ukochany drum&bass, ale też nieco lepiej poznałam choćby zespół Killing Joke. Poza tym szukałam czegoś niszowego, co zrobiłoby na mnie wrażenie i dzięki tym poszukiwaniom odkryłam kilka perełek mało znanych zespołów. Nie wzorowałam się jednak na niczym i nie traktowałam niczego jako bezpośredniej inspiracji. Starałam się działać po swojemu i kreować własne, autorskie brzmienie.
Jaką rolę w Twojej muzyce odgrywa połączenie brudnej elektroniki z gitarowymi riffami?
Bardzo lubię synthpop i industrialny rock z lat dziewięćdziesiątych oraz z przełomu lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Często wracam do takich albumów, jak „The Greater Wrong of the Right” czy „The Process” Skinny Puppy, a moją ulubioną płytą w ogóle jest „The Fragile” Nine Inch Nails. Tam takie połączenia idealnie do siebie pasują i wydaje mi się, że choćby podświadomie dążę do podobnego efektu. Podoba mi się ten kontrast i przenikanie się dwóch światów – elektronicznego i rockowego – dodaje to muzyce i emocjom w niej zawartych dodatkowych, niepokojących warstw.
Album promują single „The Right Way” i „No Escape”. Dlaczego zdecydowałaś się na wybór właśnie tych utworów?
„No Escape” to jedna z tych piosenek, które były napisane wcześniej, dość długo leżała „w szufladzie” i nie mogłam się już doczekać, aż ją opublikuję. Z kolei do „The Right Way” miałam pomysł na teledysk, który udało się zrealizować ze znajomymi i uznałam, że będzie to piękne uzupełnienie muzyki. W przypadku „The Right Way” na piosenkę i teledysk należy patrzeć jak na całość.
Czy praca nad Almost Gone zmieniła coś w Twoim spojrzeniu na tworzenie muzyki?
Uświadomiła mi, że najważniejsza jest niezależność i robienie wszystkiego po swojemu. Nie przejmowanie się tym, co mówią lub ewentualnie będą mówić o nas inni. Zawsze znajdą się głosy krytyczne, nawet jeśli chcielibyśmy wysłuchiwać tylko peanów na swoją cześć. Ważne jednak, żeby na siłę nie podporządkowywać się schematom, warto je łamać, jeśli akurat czujemy taką potrzebę.
W swojej karierze dzieliłaś scenę z wieloma zespołami, jak Covenant czy Tempers. Jak te doświadczenia wpłynęły na Twoją artystyczną drogę?
Support przed zespołem Tempers był debiutem projektu Shagreen, więc było to spore przełamanie. Dostałam wtedy bardzo dużo pozytywnych opinii, co dało mi pozytywnego kopa do dalszej pracy. Covenant z kolei bardzo mnie chwalił. Każdy z zespołów, z którymi grałam, dodawał mi motywacji i inspiracji do dalszej pracy.
Od 2017 roku wydałaś trzy albumy i EPkę. Jak oceniasz swoją muzyczną ewolucję od debiutu?
Wydaje mi się, że teraz jestem bardziej pewna tego, co robię i utwierdziłam się w przekonaniu, że lubię i chcę to robić dalej. Jestem bardziej otwarta na eksperymenty. Mniej się boję i jest we mnie zdecydowanie więcej chęci dzielenia się emocjami. Porównując ostatnią płytę z moim debiutem czuję, że na debiucie są głównie poszukiwania, a teraz podążam już wytyczoną przez siebie ścieżką.
Czy są plany na koncertową promocję Almost Gone? Może jakaś trasa?
Niestety minusy robienia wszystkiego samodzielnie, od produkcji do wydania albumu, są takie, że nie na wszystko starcza czasu i energii. W ferworze obowiązków zapomniałam nieco o koncertach, a przecież uwielbiam je grać. Teraz będę nadrabiać zaległości i mam nadzieję ogłosić coś na przyszły rok.
Co chciałabyś, aby słuchacze wynieśli z tego albumu?
Dla mnie ten album to historia przepracowywania moich doświadczeń i trudnych emocji. Mam nadzieję, że słuchacze odnajdą w tym cząstkę siebie i utożsamią się z tym. Każdy z nas przechodzi przez trudniejsze momenty w całym okresie swojego życia, to niekoniecznie muszą być dokładnie takie same doświadczenia. Wystarczy, że emocje są podobne.
Jakie masz plany na przyszłość po premierze tego wydawnictwa? Może nowe projekty lub współprace?
Pewnie będę jeszcze trochę żyć tym albumem, ale w planach mam wydanie debiutu mojego nowego zespołu GROCH, który jest zupełnie inny niż Shagreen. Myślę, że to teraz zajmie większość mojego czasu i energii. GROCH to drugi zespół, który założyliśmy razem z moim mężem, jest to muzyka post-punkowa z tekstami po polsku.
Jako artystka, która sama pisze, nagrywa i produkuje swoje utwory, co jest dla Ciebie największym wyzwaniem w tej niezależnej drodze?
Logistyka, organizacja czasu, pogodzenie działań muzycznych z pracą i życiem codziennym. A jak coś idzie nie tak, pojawiają się wątpliwości, czy robienie tego wszystkiego w ogóle ma sens. Trzeba jednak pamiętać po co to wszystko się robi, bo jeśli ma się cel, wszystko, co negatywne, traci na znaczeniu.
Karolina Filarczyk