„Odpalamy mikrofon – nagrywamy, a naga prawda powie nam wszystko” – o nowym projekcie z Mateuszem Krautwurstem

Mateusz Krautwurst rozpoczął karierę muzyczną w 2006 r., zostając liderem zespołu The Positive. Później bywało różnie… Obecnie artysta skupia się na łowieniu nowych talentów poprzez swój najnowszy projekt „Voice Office”.


Jak wpłynęły na niego występy w talent show? Czy określenie “Jeden z najlepszych głosów męskich w Polsce” mu odpowiada i w końcu czym jest tajemnicze “Voice Office“?

Zapraszam do lektury mojego najnowszego wywiadu z Mateuszem, a wszelkie wątpliwości zostaną wyjaśnione!

Polecam!


Karolina Filarczyk

Mateusz Krautwurst

Prawdziwy człowiek renesansu z Ciebie. Pisarz, kompozytor, tekściarz, producent. Dużo tego! (śmiech), a Ty jakbyś siebie opisał?

Nazwy zajęć, na których spędzam większość czasu, opisują mnie dość dosadnie, mimo wszystko (śmiech). Pisanie prozy i wierszy poskutkowało pisaniem tekstów piosenek, z grania na pianie narodziły się próby komponowania, z nagrań w studiu – potrzeba zamykania pomysłów od A do Z, żeby opisywać świat tak, jak to widzę i czuję. No i żeby być niezależnym. To wysoko postawione poprzeczki, bo wspaniałych nagrań powstało już tak wiele, że naprawdę nie sposób nie mieć tego z tyłu głowy, zabierając się za coś nowego. W każdym z powyższych aspektów doskonalę się z roku na rok i może kiedyś będę pisał tak, żeby bezbłędnie móc dzielić się emocjami i swoim punktem widzenia.

Szansa na Sukces, The Voice, Fabryka Gwiazd — jesteś niemal weteranem polskich talent-show. Patrząc na swoje występy z perspektywy czasu, były Ci one potrzebne do samorozwoju, czy wprost przeciwnie — chciałbyś cofnąć czas?

Nie chciałbym cofnąć czasu, bo – jak w filmie „Efekt motyla” – bałbym się, że wszystko spieprzę jeszcze bardziej (śmiech). Do udziału w każdym z programów otrzymałem zaproszenie… skorzystałem z tych zaproszeń, więc pewnie nie miałem wówczas nic lepszego na horyzoncie (śmiech). A tak poważnie… to dzięki tym programom mogłem związać swoje życie z muzyką nierozerwalnie. Dziś nie widzę już szansy na krok wstecz. Zawsze pokazywano mnie jako speca od mikrofonu i to akurat wyszło mi na dobre. Co do temperamentu… To już inna bajka, ale jak księżyc – mam jasną i ciemną stronę swojej osobowości. Mimo wszystkich wad, do tej pory miałem okazję brać udział w przedsięwzięciach niezwykłych, współpracować ze wspaniałymi artystami i – choć każdy chce, by życie wyglądało jak pasmo sukcesów – wiadomo, że na najlepsze należy czekać cierpliwie. Czekać – nie z założonymi rękoma, tylko konsekwentnym realizowaniem planów krok po kroku. Muzyka na co dzień – to było założenie, gdy kończyłem liceum. Realizuję plan już 15-sty rok.

„Jeden z najlepszych męskich głosów w Polsce” – takie określenie bardziej przysparza Ci korzyści, czy szkód?

Lepsze byłoby „najlepszy głos”, ale… potem z kolei „w Polsce”? Też może to nie zaspokoić apetytu na tytuły (śmiech). Na serio, posiadanie najlepszej broni nie musi oznaczać, że właściciel ma też najlepsze umiejętności nią władania, a już na pewno nie wiadomo czy umie taki skarb zagospodarować. Konkursy wokalne to taki specyficzny sposób prezentowania głosu. Zawsze wiadomo, że chodzi o rywalizację. Nawet jeśli wszyscy się wypierają, to finalnie jest jatka, ktoś odpada z programu, ktoś zostaje dłużej i dostaje dodatkowy czas antenowy… W nagraniach studyjnych czy na moich koncertach można zobaczyć ten głos bez kontekstu wyścigów. Jestem na pewno luźniejszym sobą, a też nie ma potrzeby czegokolwiek komukolwiek udowadniać, co sprawia, że na pierwszym planie jest każdorazowo piosenka i opowieść, którą niesie. Takiego siebie polecam goręcej (śmiech).



A skoro o męskich głosach mowa… Zbigniew Wodecki, Andrzej Zaucha, Mieczysław Fogg. Piosenki mistrzów wykorzystujesz w swoim „Solo Act”. Co skłoniło Cię, by twórczość akurat tych artystów wziąć na warsztat?

Pójście tropem męskich głosów było dla mnie trafnym wyborem. Z repertuarem Zbigniewa Wodeckiego, Andrzeja Zauchy, Mieczysława Fogga czy Franka Sinatry spotkałem się podczas pracy zawodowej i propozycji organizatorów koncertów. Czasem chodziło o jeden czy dwa utwory w jakimś większym projekcie jak w przypadku koncertu w Operze Leśnej, czasem o cały program poświęcony konkretnemu artyście jak w przypadku koncertu w studiu im. Agnieszki Osieckiej w Warszawie. Utwory Andrzeja Zauchy w nowych aranżacjach Kuby Badacha towarzyszyły mi w aucie wiele setek kilometrów, a okazja koncertu z repertuarem Zbigniewa Wodeckiego dała mi szansę dotrzeć do takich utworów jak „Panny mego dziadka” czy „Nie mam czasu żyć”, które urzekają melodyką, ale przede wszystkim tekstami. Wspaniałe piosenki. Chciałem połączyć wybrany repertuar w spójny koncert, a tym łącznikiem – poza tembrem męskich głosów – stały się właśnie polskie teksty. Okazało się, że i moje autorskie utwory mieszczą się w takim zestawieniu niegłupio – stąd odwaga na propozycję takiego spotkanie ze mną.

Wiesław Pieregorólka, Grzech Piotrowski, Igor Herbut, Kayah, Adam Sztaba, Sokół… lista osobistości polskiej muzyki jest szalenie długa. Nie peszy to młodych, z którymi podejmujesz współpracę?

Chyba nie. Choć… to zależy. Do mojego studia trafiają wokaliści na różnym poziomie i w różnym momencie ich drogi artystycznej. Zdarzało się, że menadżerowie z budżetem i kontaktami finansują produkcję muzyczną wokalistom, których głosy potrzebują jeszcze setek godzin pracy, a ich ego nie mieści się w żadnym znanym mi pomieszczeniu (śmiech). Zdarzają się jednak ludzie, którzy mają mniej wymagań od muzyki, a muzyce sami mogą dać bardzo wiele, ale zupełnie w to nie wierzą. Stają przed mikrofonem, bo jakaś niewidzialna siła pchała ich w tę stronę, ale wątpią w każdy swój dźwięk, w każde słowo, choć to jak te słowa brzmią, jest bezwzględnie piękne. Z tymi pierwszymi cwaniaczkami nie bardzo chciałbym się spotykać, bo im nic nie dają nazwiska i listy polecające moje słyszenie i mój talent, więc albo się męczę, albo muszę długo tłumaczyć jakieś podstawowe kwestie. Tobie drudzy to wielki skarb, ale z taką wrażliwością może być im bardzo ciężko w życiu zawodowego muzyka.

Umówmy się, że wszyscy wielcy muzyki żyją. Wygrałeś los na loterii i w nagrodę możesz wybrać JEDNĄ personę, z którą możesz nagrać wspólnie piosenkę. Kto to by był i dlaczego?

Oj, na pewno James Brown… ale to raczej marzenie kompozytora czy producenta. Chciałbym, by moją balladę mogła zaśpiewać Whitney Houston… Jako wokalistka chciałbym wystąpić z Frankiem Sinatrą – z big-bandem jego najlepszych lat, więc lista tych, których należałoby wskrzesić, jest całkiem spora. Nie wiem, czy mamy tyle „many” (śmiech). To o tyle skomplikowane, że Frank Sinatra miał swoje lata, gdy zaczął śpiewać tak, jak to kocham najbardziej. Zatem ja muszę jeszcze trochę pożyć i w tej wizji powinniśmy być w podobnym wieku, żeby nasze „My Way” zabrzmiało wiarygodnie.



Jesteś bardzo „płodnym” artystą. Co chwilę obwieszczasz pracę nad nową piosenką, czy projektem. Najświeższy z nich to „Voice Office”. Opowiedz naszym czytelnikom co to takiego.

Voice Office to przestrzeń, w której wokaliści mogą zweryfikować pracę swoją i swoich dotychczasowych wykładowców. Odpalamy mikrofon – nagrywamy, a naga prawda powie nam wszystko. Mam pewien pomysł na rozwój wokalny, więc dzielę się tym na zajęciach indywidualnych oraz podczas pracy grupowej. Finalnie, każdą edycję Voice Office wieńczy premiera autorskiej piosenki, którą piszemy z uczestnikami. Dopracowany utwór trafia na najważniejsze muzyczne serwisy, a tantiemy z nagrania dzielone są zawsze 50/50. To może być początek muzycznej drogi dla debiutantów, ale dla doświadczonych wokalistów może to być sposób na artystyczne „kolabo” i połączenie sił przy śpiewaniu na głosy. Mam nadzieję, że kolejne edycje pozwolą mi poznać nowe osoby, a stamtąd już tylko krok do kolejnych dobrych piosenek.

Oprócz warsztatów wokalnych oferujesz swoim podopiecznym także porcję wiedzy o rynku muzycznym. Wykład będą oparte wyłącznie na własnym doświadczeniu, czy zaprosiłeś do współpracy managerów, którzy z tematem mają do czynienia od dawna?

No, tak. Spotkania z najjaśniejszymi gwiazdami czy menadżerami tych gwiazd to zawsze tzw. cyna. To zawsze inspirujące, gdy okazuje się, że nasi idole to prawdziwi ludzie, mogą podzielić się uśmiechem, energią i dobrym słowem. Czasem trudniej rady tych, którzy osiągnęli tak wiele traktować jednak zupełnie serio. „Idź za głosem serca” zawsze brzmi dobrze, ale… rozumiem sceptycznie nastawionych, bo łatwo to mówić, mając za sobą dużą wytwórnię, sponsora trasy koncertowej, sztab ludzi, którzy dbają o wizerunek i kalendarz, aby każdy dzień przysparzał okazji do wywiadów i spotkań z publiką. To życie artysty, do którego wielu dąży i które wydaje się jedynym sensownym dla profesjonalnego parania się muzyką. A co jeśli nasz sukces nie będzie takim wielkim boom? Równie wartościowy jest kontakt z artystą, który nie rozbija codziennie banku obejrzeń na Stories, który nie rozwinął spektakularnej kariery medialnej, ale jego codzienność wypełnia muzyka, a ta muzyka opłaca mu rachunki, pozwala mu spełniać marzenia, podróżować po świecie, mieszkać w dużym mieście i daje mu codziennie szansę na rozwój. Takim artystą jestem ja (śmiech). Mam przed sobą plany – mam wobec siebie pewne oczekiwania, jestem z krwi i kości, jestem w drodze, nie jestem skończony, rozwijam się, a muzyka ma dla mnie wielką wartość. Mam sporo anegdot i opowieści wziętych z życia. Mam sporo błędów na koncie, ale one niczego nie przekreśliły, a mimo nich mam sporo osiągnięć i to one są miarą tego, czym się stałem, dzięki muzyce. Wszyscy na starcie tej wędrówki mierzą w najwyższe szczyty – jest jednak szansa, że nigdy tam nie dotrą. Sama droga jest warta wszelkich nadziei i starań. Codzienność i muzyka – praca nad sobą i praca z dźwiękami, słowami… Humanizm w czystej postaci (śmiech). Chciałbym, by młodzi wokaliści mogli wybierać mądrze, mieli świadomość swoich głosów, ale też świadomość, czym jest zawodowe muzykowanie bez retuszu, bez ściemy.

Przy natłoku tylu obowiązków masz jeszcze czas na własną muzykę? Jest szansa, by posłuchać Cię w najbliższym czasie gdzieś w Polsce?

To prawda… Spycham często siebie na boczny tor, ale… naprawdę najwięcej frajdy daje mi kreacja. Pracuję nad swoim autorskim albumem, ale nie chciałbym zapowiadać jego premiery. Powiem tylko, że to będzie nie tyle płyta wokalisty, ile płyta producenta, twórcy i wokalisty (śmiech). Ot, i mamy puentę dla początku naszej rozmowy. Bardzo cieszy mnie, że przeszedłem od słów do czynów w kwestii Voice Office, a także to, że znalazłem odwagę na swój SOLO ACT. A nawet SOLO ACT+, bo każdy koncert to nie tylko ja – to również cytowani przeze mnie artyści i muzyczne niespodzianki. Najbliższy koncert SOLO ACT+ w Warszawie odbędzie się 2 maja w Six Seasons na Wilanowie. Ta teatralna scena sprzyja bliskiemu kontaktowi z publiką, ale sprawia też, że ten koncert jest najbardziej wymagającą formą, jaką do tej pory poznałem. Ja, instrumenty, looper i ważne dla mnie piosenki. No i trochę stand-up’u… Chyba jedyna szansa na poznanie mnie od tej strony. Zapraszam 😉

Nasz portal, podobnie jak Ty angażuje się w pomoc młodym artystom. Mamy swój mały festiwal, a publikacje z cyklu „Nowe Twarze”, to często pierwsza publikacja o artyście w Sieci. Są jakieś złote rady, których udzielasz wszystkim początkującym, którzy stają na twojej drodze.

Problemem jest to, że nasze losy się splatają, ale nie duplikują. Pamiętam, jak młodzi wokaliści wykonywali te same ruchy, co ja – np. w kwestii szukania sponsora, egzaminów na studia, kontaktu z muzykami – i efekty były zupełnie inne. Jakby nieoczekiwane. Na pewno warto ufać swojej intuicji i dążyć do perfekcji. To sposób na rozwój artystyczny i na rozwój w ogóle. Życzę nam wszystkim wiele szczęścia, bo to ono często pozwala zabłysnąć, ale też podtrzymać ten blask na następne lata. Mam nadzieję, że muzyka będzie dla większości debiutujących tym najważniejszym motorem napędowym, że do niej będą dążyć i w niej pokładać swoje oczekiwania.

Bardzo dziękuję za rozmowę. Mam nadzieję, że spod Twoich skrzydeł wyfrunie cała masa młodych — gniewnych, którzy zrewolucjonizują nasz rodzimy, czasami nieco nudny rynek muzyczny. Polecamy się!