O Maggie Vision mówi, że to jej prawdziwy debiut – choć w rzeczywistości to już piąty krążek wyśpiewany (a może w tym wypadku należałoby powiedzieć – wyrapowany?) przez Margaret. W wywiadach przyznaje, że nie jest to grzeczna płyta, a raczej wyraz tego, co buzuje w artystce już od poprzedniego albumu, oraz wypadkowa jej fascynacji hip-hopem i urban music. Jak zatem wypada ta „nowa” Margaret i jej Maggie Vision?
Komentując rzeczywistość
Powiedzmy sobie wprost – we współczesnej muzyce popularnej wciąż pokutuje przekonanie „im więcej auto-tune’a, tym lepiej”. To najbardziej dominujący zabieg wykorzystany przez Margaret w nowych nagraniach, które z tego powodu właściwie zlewają się w jedną elektrocałość. Czternaście około trzyminutowych utworów, które trafiły na Maggie Vision, traktuje o rzeczach trudnych – relacjach międzyludzkich (Nowe Plemię), sytuacji w kraju (No Future) czy ciemnych stronach showbusinessu (Antipop). Nie brak tu rzucania mięsem (czy za dużo, każdy musi odpowiedzieć sobie sam) i znanych gości na tzw. featuringu – mamy i Natalię Shroeder w singlowym Sold Out, jest i Young Igi w Pure Fun czy Otsochodzi w Reksiu. Maggie Vision nie jest jednak płytą hip-hopową – trapową, a i owszem, ale jednak zdecydowanie więcej tu śpiewu niż rapu.
Za i przeciw
Najmocniejszym punktem płyty jest produkcja. Piotr „Kacezet” Kozieradzki pokazał, co potrafi. Album jest pod tym względem zdecydowanie na najwyższym, światowym poziomie. Plus także za próbę dotarcia do nowej rzeszy słuchaczy – nie wątpię, że dzięki najnowszej płycie Margaret zyska kolejnych fanów. Maggie Vision jest chwytliwa. Słucha się jej w większości z przyjemnością, nawet jeśli na co dzień nie lubicie takich klimatów. To krążek przystępny, zdarzają się jednak zgrzyty, kiedy artystka chce za dużo, za szybko i za mocno. Dlatego – moim zdaniem – najlepiej Maggie Vision brzmi tam, gdzie jest pomiędzy czymś ostrym a słodkim, gorzkim i słonym. Tam, gdzie spod auto-tune’a przebija się „prawdziwa” Margaret (najbardziej z całego albmu podobają mi się z tego powodu Introwersje).
Brzmienie to jedno, a całokształt albumu… nie ma już słodkiej, cukierkowej Maggie. Jest artystka, która prosto z mostu opowiada o swoich demonach i tym, co jej nie pasuje. Szczerość to zdecydowanie plus Maggie Vision. Niestety, szczerość ta kłóci się z – w moim odczuciu – „fałszerstwem” polegającym na ciągłym uciekaniu się do auto-tune’a. Pragnę jednak zaznaczyć, że to wyłącznie moja opinia – być może właśnie taka forma wyrazu najbardziej pasuje do przesłania wyłaniającego się z albumu. Całościowo jednak Maggie Vision wypada in plus – nie jest to może album przełomowy dla polskiej muzyki, ale na pewno przełomowy dla Margaret. Za to należą jej się brawa – w końcu wychodzenie poza swoją strefę komfortu nie należy do rzeczy najłatwiejszych.