Kasia Lins ma krew na rękach — recenzja albumu „Omen”

A my po te ręce sięgamy, tzn. płyty. Po trzech latach przerwy, Kasia Lins powraca z nowym materiałem. Ciężko powiedzieć, który to dokładnie album, ale technicznie czwarty. Świadomie? Trzeci, co zdążyła już potwierdzić w rozmowie z Agnieszką Szydłowską. Biorąc pod uwagę kolejne zmienne — dopracowanie i koncepcyjność — to w zasadzie jest drugi. Od Mojej winy zaczęło się artystyczne rozgrzeszenie. Dzisiaj ukazuje się jej najnowsze dziecko — Omen — który w moim odczuciu sieje jeszcze większy zamęt i spustoszenie, co poprzedni. Co znajduje się na trackliście?

  1. Nieba nie ma
  2. Nikogo nie chcę
  3. Do śmierci mamy czas (feat. WaluśKraksaKryzys)
  4. Anioł
  5. Po trupach do Ciebie
  6. Miłość się nie kończy
  7. Niepalenie
  8. Omen
  9. Nie lubię zimnej wody
  10. Ani Amen
  11. Sto żyć
  12. Persefona

Wcześniej, mieliśmy okazje wyznać swoje grzechy przed scenicznym konfesjonałem, na którym wybrzmiewała mocno sakralna Moja Wina. Najnowsze wydawnictwo to słodko-gorzka crime-story. Przewija się tu seks, sentymentalizm, odrobina dramatu i przesadyzmu. Za sprawą Omena pieczętuje swoje rozumienie muzyki, a rozumie ją przez sztukę, która nie ma służyć uleczeniu zżółkłych sińców czy niezagojonych ran w serduszku. Ta muzyka ma Cię przeczołgać po najdalszych zakamarkach dźwiękowych: gitary, saksofonu, perkusji, puzonu czy tuby. Gdyby mówić językiem Kasi, można by to opisać przeformułowanym cytatem od Jerzego Pilcha, zaczerpniętym z „Bezpowrotnie utraconej leworęczności”. Muzyki zatem się nie słucha po to, aby ją pamiętać. Muzykę się słucha po to, aby ją zapominać. Zapomina się ją zaś po to, by móc znów jej posłuchać. Albumy są zbiorem snów zapomnianych, ale utrwalonych, szansą nieustannego powrotu, a każdy powrót może tu na powrót stać się pierwszym przyjściem. Nie bez powodu przytoczyłam Pilcha, Kasia Lins wykorzystuje jego twórczość w utworze „Ani amen”. Bez dotykania pleców nie ma miłości ani pocałunków, ani chemii, ani Omena.

Nowy album z jednej strony przynosi świeżość w podejściu do brzmienia i aranżacji, a z drugiej nadal czujemy, że jesteśmy winni. Uskuteczniony w przedostatnim albumie mrok wciąż pozostaje jednym z motywów przewodnich, który towarzyszy wszystkim utworom. Widzimy wyraźne odejście religijności, przyklejamy się w zamian do tematyki zbrodni, poczucia osamotnienia, zagubienia oraz sensualności. Odejście od sacrum nie oznacza natomiast brak znamion świętości. W albumie dwukrotnie pojawia się wspomnienie papieża, mamy mitologiczne nawiązania, przeciwstawności (piekło-niebo), dźwięki przypominające kościelne organy czy elementy liturgicznych afirmacji.

Omen zwiastuje huśtawki. Wielogodzinny odsłuch podczas samochodowych przejażdżek grozi ranami kłutymi dla duszy, ale nie wypadkiem. To taki ból, w którym jesteśmy skupieni. Po który sięgają raczej ludzie uzależnieni. Ciężko mówić o jakimkolwiek odwyku, gdy Kasia dopiero się rozkręca. A jeśli mowa o narkotykach, na płycie znajduje się jeden szczególny, a jest nim utwór „Miłość się nie kończy”. Podmiot liryczny opowiada, jak sama nazwa wskazuje, o miłości, która zgodnie z tą ideą — nie umiera — a jedynie zmienia ciało. Analizując tekst, odnoszę wrażenie, że można go odbierać trojako. Dosadnie — koncepcja miłości jako ciągu, pewnej filozofii życia, którą obdarowujemy ludzi, będących etapami w naszym życiu. Racjonalnie — prowadzi mnie do tezy przeciwnej, że miłość się kończy i zaczyna na nowo wobec innej jednostki, co stanowi pewien odwieczny cykl. Naiwnie — brak końca uwarunkowany jest w nas. To my nie przestajemy nigdy całkowicie kochać, jakaś cząstka szkła pozostaje w płucach, nie pozwalając na pełny oddech. I ta słona woda ciągle pali skórę, a w skale drąży strumień.… Sprawia, że „Nikogo (więcej) nie chcę”. Utwór jest kontynuacją procesu spalania uczuć, które wyparowują jak niekarmiony strumień świadomości. To długa i kręta droga do niespełnienia, podczas której umiera nadzieja i uświadamiamy sobie, że „Nieba nie ma”.

Balans pomiędzy poezją a prozą, kiczem a artyzmem, sacrum a profanum, miłością a żądzą zemsty, czernią a różem, wyzwoleniem a poczuciem zniewolenia. Życiem i śmiercią może trochę też… bo tyle czasu kazała nam czekać na czwarte wydawnictwo, że w głowie nieraz roiły się scenariusze zbrodni. A potem jeszcze śmiała zaznaczyć, że… „Do śmierci mamy jeszcze czas”. Wokal Kasi Lins w kilku utworach momentami jest bardzo stłumiony, wręcz oszczędny w środkach. Daje ujście gitarowym solówkom, co pięknie pokazuje wspomniany wcześniej singiel, którego akcja rozgrywa się na skąpanej w krwi plaży. W utworze występuje również WaluśKraksaKryzys, który jako jedyny nowy głos został zaproszony do współtworzenia płyty. Generalnie łatwo zaobserwować nowe środki wyrazu oraz redukcję instrumentów.

Dzisiaj przypada szczególna przepowiednia, której świadectwo daje nowo wydany album Omen. W wywiadzie dla portalu rytmy.pl Kasia podkreślała, że lubi sprowadzać słuchacza na manowce przez spacer po lekko przerysowanych konwencjach, że to taka gra, w której nigdy nie wiadomo, jak daleko się zabrnie. Z Kasią Lins jest tak, że choćby nie wiadomo jak bardzo chciała nas odepchnąć, coś w jej utworach jest jak nieprzerwany magnes. A poza tym, jak już wcześniej wspominałam, jej muzyka nie jest formą terapii. To raczej studium przypadku. Kino noir, które wspomina jako jedna z inspiracji do wydawnictwa Omen, świetnie opisuje również całokształt jej twórczości, biorąc pod uwagę, chociażby definicję z Wikipedii. Jest to nurt kina amerykańskiego, który rozwijał się głównie w latach 40′, często kojarzony z kinem gangsterskim. Filmy noir często prezentują zawiłe relacje między postaciami, ukazują tajemnicze przestępstwa i skomplikowane etyczne dylematy, unikając jednoznacznych ocen moralnych i happy endów. Jak już mowa o niebezpieczeństwie, Kasia Lins dotarła Po trupach do ciebie (albo i siebie). Czytając komentarze, niektórzy bali się, że tym utworem wkracza w wody mainstreamu. Nic bardziej mylnego.

Klip to bardzo dosłowna opowieść, która w mojej ocenie dopełnia metaforyczną całość. Jest to też próba odwrócenia ról płciowych wybawca-ofiara, w której to kobieta pociąga za stery (a raczej za spust). Po trupach do ciebie było pierwszą zapowiedzią, która odsłoniła, myślę, bardzo ważną kartę dla wszystkich słuchaczy Kasi. Teledysk ukazuje nieco smacznego w odbiorze kiczu, ubranego w różowe rękawiczki. Mamy jeszcze czerwone usta, dopasowaną czarną sukienkę oraz cały arsenał broni palnej w zapasie. W całej tej otoczce jest miejsce również dla satyry, która ujawnia się w podsumowaniu I części tej opowieści, czytamy bowiem:

Bezpośrednio po akcji kochanek Kasi został zatrzymany i trafił do więzienia. Pod wpływem szoku wywołanego strzelaniną zaczął próbować swoich sił w rapie.
W tęsknocie za niespełnionym życiem domorosłego gangstera wytatuował sobie również szyję.

Mam nadzieję jednak, że nie każda strzelanina kończy się karierą raperską. Mogłoby to przyczynić się do szalenie desperackich kroków, inspirując artystkę do reedycji utworu Koniec Świata poprzez jego dekonstrukcję oraz wtłoczenie kolejnej zwrotki do tego nawiązującej. Myślę, że mógłby być to bez wątpienia omen zagłady i pandemonium.

W Omenie widać większą zabawę formą i swobodę w realizacji, album jest równie koncepcyjny co Moja Wina, ale jest w nim większe szaleństwo, zróżnicowanie jednego utworu od drugiego. Są tu same muzyczne sinusoidy. Zwróćmy uwagę na kawałek „Nie lubię zimnej wody”, który brzmieniowo przypomina mi Wolę nagraną wraz z Nene Heroine. Utwór wprowadza napięcie stopniowo wzbijające się na wyżyny jak na wykresie liniowym. Wspaniale ukazuje nonszalancką zabawę głosem, która na końcu przybiera ochrypniętą formę krzyku. Instrumenty nawołują, są jak wycie do księżyca. Cóż, jest to kierunek, którego chciałabym słyszeć więcej, to chyba jedyny niedosyt. Setkę, a nawet tysiąc odsłon głosu doświadczamy w utworze „Sto żyć”, którego początek przywodzi mi na myśl Lanę Del Rey. Choćbym nie wiem jak chciała to od-słyszeć, ale ten delikatny głos, w którego wplątana jest gracja i słodycz, przypomina mi, chociażby ten w Say Yes To Heaven. I jest to komplement totalny. A do tego wszystkiego ten seksowny saksofon, ach!

Zaskoczeniem okazała się „Persefona”, która szybko zaczęła prowokować ciarki, gdy zorientowałam się, że stanowi pewien dialog z dream-popowym utworem Persephone z 1984 roku autorstwa wspaniałego brytyjskiego Cocteau Twins. Warto zwrócić uwagę na początkowe brzmienia obu kawałków, które są oczywiście różne w całej zasadzie, a jednocześnie tak idealnie skorelowane. W Persefonie odgrywa się dramat relacyjny, gdzie mitologiczna historia przenosi się na deski życia. A nawiązując nieco do Ervinga Goffmana — człowiek jest uczestnikiem teatru życia. I skazany na pewien scenariusz, z góry przesądzony  teatralną naturą zachowań społecznych ludzi, łudzi się, że może ta zima (uczuć) w końcu będzie tą ostatnią.

Niepalenie” to jak cofnięcie się w czasie oraz opowiedziana tęsknota. Utwór jest stłumiony, przesiąknięty starym i zakurzonym smutkiem. „Główne skrzypce” stanowi w nim cichutka gitara potęgująca symultaniczne pląsanie dźwięków. Śpiew pojawia się dopiero w tle — jako dodatek. Ale nie taki jak w reszcie utworów, zduszony przez krótkofalówkę, momentami dający wrażenie płaczu. Słuchając tego, człowiek ma wrażenie, że na chwilę przenosi się do dusznego baru. Speluny dla wyklętych, która rządzi się specyficznymi zasadami. Niemalże czuć ten rozlany na posadzkę koniak, zapach przygaszonych cygar oraz męskiej wody kolońskiej z odrobiną wanilii. Utwór opowiada trochę o „dogasaniu” – peta na bruku, kawałka dębu w kominku, nadziei czy tej dusznej miłości bez przyszłości. A to wszystko, by po chwili poczuć ten „Omen”, zaczynający się dźwiękami przypominającymi mi wspomnienia końcowych aktów wielu wesel, na których byłam. To ten moment, w którym każdy przesiąknięty jest potem, a kapeli z oczodołów wypływa zmęczenie. Kawałek dalej państwo młodzi dogorywają przy stole, mieszając łyżeczką w herbacie, wujkowie przykładają lód do skroni, a Kasia… może w tym czasie wymienia magazynek, kto wie. Utwór jest w każdym razie intrygujący. Dowiadujemy się o strachu przed złem. Coś wisi w powietrzu, zaraz może rozstąpić się ziemia, uwalniając wszystkie najgorsze demony (w nas). Albo może nastąpić wspominany kiedyś k o n i e c ś w i a t a, na który jakoś nie możemy się doczekać.

fot. materiały prasowe

Napisz komentarz