Koncertowa „PREMIERA” Voo Voo w ramach cyklu „słuchAM” powered by Croma

Koncertowa „PREMIERA” Voo Voo w ramach cyklu „słuchAM” powered by Croma

Idąc na koncert Voo Voo, z jednej strony byłem świadomy, czego mogę się spodziewać, z drugiej zaś miałem nadzieję, że wydarzy się jednak coś niesamowitego. W obu przypadkach się nie myliłem!

„Dziś przewidziano dla państwa spotkanie z ciekawymi osobowościami polskiej sceny muzycznej, czyli moim ulubionym zespołem nazywającym się Voo Voo. Ten zespół gra już troszkę. Ile? Nie pamiętam. Składa się z wybitnych osobowości, muzyków, bardzo skromnych ludzi, świetnie ubranych, zamożnych, wysokich, przystojnych i młodych… Przecież Matełko (zwracając się do Mateusza Pospieszalskiego – saksofonisty zespołu) nie masz jeszcze sześćdziesiątki chyba, nie?”

Tym wstępem Waglewski kupił publiczność. Jeszcze nie zagrali ani jednego utworu, a już byli jego. To jasny znak, że na scenie stoi zespół, prawdziwy z krwi i kości, w którym nie ma ważnych i ważniejszych. Zanim więc usłyszeliśmy materiał z płyty „Premiera”, wysłuchaliśmy krótkiej opowieści o każdym z członków zespołu. Nie mogę nie podzielić się z Wami, choćby fragmentami, tych historii.

„Mateusz Pospieszalski najchętniej nagrywa płyty sam. Solo. Odnosi sukcesy. Z tego, co wiem, nagrał dwie płyty solowe i te płyty kupiło już więcej osób, niż jest wykonawców na nich. Karim Martusewicz (kontrabas, bas) zabrnął w taki zaułek, w którym będzie się, mam nadzieję, rozpychał coraz mocniej – mówię tutaj o muzyce filmowej. I świetnie mu to wszystko wychodzi, nawet nabył sobie nową marynarkę, więc nie jest źle. No, Michał Bryndal, wykształcony poważnie człowiek, ma parę fakultetów muzycznych. Nie wiem, czy na każdy bębenek oddzielnie, czy jak?! Ja się nazywam Wojtek Waglewski (tu rozległy się brawa) – na to czekałem, wiedziałem, że nic nie będę musiał mówić.”

Był to element, który mnie zaskoczył. Oczywiście pozytywnie. Spodziewałem się bardziej poważnych panów, raczej z małym poczuciem humoru. Okazało się jednak inaczej i jeszcze przed koncertem płakałem ze śmiechu. Ten luz, dystans do samych siebie i przedstawienie się jako normalnych facetów, którzy „wiszą managerowi 1,5 tysiąca za poprzednie koncerty” sprawiło, że zatarła się granica na linii artysta-zwykły człowiek. Czy można rozpocząć koncert lepiej?

Już podczas koncertu myślałem intensywnie, co i jak o nim napiszę. Z jednej strony po powrocie do domu miałem ochotę opisać każdy numer z setlisty, by jak najwierniej oddać magię tego wydarzenia. Z drugiej strony było to tak intymne, ważne i mądre, że najchętniej zostawiłbym to tylko dla siebie i nikomu o tym nie mówił. Teksty Waglewskiego zawsze były wyjątkowe i przenikały słuchaczy. Nowa płyta wpisuje się w ten znany już trend. Koncerty mają to do siebie, że aranże często różnią się od tych nagranych w studio. Ogromnie podobało mi się to, że w niemal każdym utworze band znalazł miejsce na dłuższą partię instrumentalną, która dawała przestrzeń do przemyśleń i własnej interpretacji. Nie jest to, w całej stanowczości, koncert tylko dla posłuchania muzyki. Nie da się nie myśleć o przekazie tekstów – to ogromny atut tego kalibru artystów. Pomimo tego, że nie jestem fanem solówek, zwłaszcza tych przydługich, tym razem byłem nimi pochłonięty. To było genialne – szczególne ukłony dla Mateusza Pospieszalskiego, który niejednokrotnie skupiał na sobie większą uwagę niż Waglewski.

W zapowiedzi koncertu, którą widziałem kilka dni prędzej, Waglewski zapewniał, że „prócz numerów z nowej płyty usłyszymy także hity zespołu Voo Voo – w ilości dwóch”. Tak też zrobili. Publiczność wstała z miejsc i w sekundę elegancka sala koncertowa zamieniła się w klub muzyczny grający dobrą muzykę. Stało się to głównie za sprawą utworu „Jak gdyby nigdy nic”!

Koncert Voo Voo to obowiązkowa pozycja do odhaczenia na liście osób, dla których nie jest obojętna dobra polska muzyka. Dla tych, którzy prócz dobrych, chwytliwych melodii cenią przekaz niesiony tekstem i najwyższą jakość występów na żywo. Polecam!

tekst: Łukasz Krupa

Napisz komentarz