„Wychodząc od harmonii, tematy rodzą się niejako same w głowie” – Piotr Wójcicki

Piotr Wójcicki nie boi się eksperymentować z muzyką. Doskonale widać to w jego najnowszym albumie „Secrets, whispers and promises”

Piotr Wójcicki to przede wszystkim utalentowany kompozytor i gitarzysta; tworzy muzykę instrumentalną łączącą elementy jazz rocka, smooth jazzu, rocka progresywnego – określaną jako fusion. Całkiem niedawno na rynek muzyczny trafiła jego najnowsza płyta, o której m.in. porozmawiamy w tym wywiadzie.

Zawsze chciałam umieć grać na gitarze. Niestety, kiedy okazało się, że wzięłam instrument do ręki i okazało się, że nie jestem wirtuozem – odpuściłam. Ty lubiłeś ćwiczyć gamy jako  dziecko?

Zacznę od tego, że zacząłem grać na gitarze dość późno. Rodzice nie wysłali mnie do szkoły muzycznej, a ja zacząłem myśleć o lekcjach gry dopiero pod koniec szkoły podstawowej. Było to związane z rodzącą się fascynacją muzyką. Wtedy była to głównie muzyka rockowa, którą pokazywali mi starsi koledzy. Gdy dostałem moją pierwszą gitarę, bardzo lubiłem na niej grać. Ćwiczenia to była przyjemność, a kontakt z tym wyjątkowym przedmiotem – gitarą, sprawiał mi wiele radości. Dlatego nigdy na żadnym etapie mojej muzycznej edukacji nie czułem żadnej zewnętrznej presji i zmuszania mnie do ćwiczeń. Jeśli presja pojawiała się, to była ona wynikiem  tylko i wyłącznie mojego indywidualnego stosunku do muzyki i była też efektem procesów zachodzących wewnątrz mnie. Wydaje mi się, że ja też nie miałem podstaw sądzić, że mam predyspozycje do bycia wirtuozem, ale po prostu bardzo chciałem grać. W tamtym okresie brałem prywatne lekcje i od razu niejako grałem muzykę, którą się interesowałem. Zaczynałem od rocka i bluesa. Nie wiem, co by się stało, gdybym wtedy trafił do szkoły muzycznej.

Pamiętasz, kiedy ten instrument skradł twoje serce?

Tak. Bardzo dobrze pamiętam, choć na tę miłość wpływ miało wiele czynników i był to proces zachodzący etapami. Jak dziecko duże wrażenie zrobił na mnie film „Road House”. Akcja filmu toczy się na amerykańskiej prowincji, w klubie, gdzie regularnie występuje trio Jeffa Healeya. Jest tam dużo dobrej muzyki granej na żywo. Sama muzyka gra Jeffa i jego czarny stratocaster z różowymi coverami przetworników zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Mniej więcej w tym samym czasie moi starsi koledzy pokazywali mi muzykę, którą się pasjonowali. Był to głównie rock i metal. Zacząłem kupować pierwsze kasety magnetofonowe. To był czas, gdy słuchałem dużo  Black Sabbath, Iron Maiden, Judas Priest, czy solowych płyt Ozzyego Osbourne’a. Wkrótce poznałem twórczość Joe Satrianiego. Początkowo ta muzyka była dla mnie bardzo progresywna i nie do końca zrozumiała, ale z czasem zacząłem dostrzegać w niej wiele walorów i wartości. Niedługo potem dostałem moją pierwszą gitarę klasyczną. Trafiłem na lekcje gry do blues-rockowego muzyka Andrzeja Zielińskiego w Tychach. Nasze pierwsze spotkanie było bardzo ważne. To wtedy pierwszy raz zobaczyłem i usłyszałem na żywo muzykę wydobywaną przy użyciu gitary elektrycznej przez muzyka siedzącego obok mnie. To było wyjątkowe doznanie i zarazem bardzo ważny impuls dla rodzącej się muzycznej pasji, która rozwijała się przez wiele kolejnych lat. Towarzyszył jej głód wiedzy i umiejętności.

www.piotrwojcicki.art.pl

Kto stanowi dla ciebie największą muzyczną inspirację wśród gitarzystów zarówno polskich, jak i zagranicznych?

Początkowo byli to gitarzyści głównie rockowi i bluesowi. Z całą pewnością bardzo ważną postacią jest tu wspomniany Jeff Healey, ale również cała plejada gitarzystów grających w zespołach, których wtedy słuchałem. Rany Rhoads, Jackie E Lee, Glenn Tipton, Adrian Smith, Tony Iommi. Potem pojawili się Joe Satriani, Steve Vai, Steve Lukather, Steve Morse. Z polskich gitarzystów tamtego okresu bardzo znaczący wpływ mieli  Grzegorz Skawiński i Piotr Łukaszewski. Z czasem zacząłem słuchać muzyki Fusion, a potem jazzu. Uczyłem się rozumieć tę muzykę. Próbowałem ją też grać. Przestałem też postrzegać muzyków jazzowych jako „nudnych, starszych panów”, a zacząłem doceniać ich kunszt. Gdy podejmowałem próby mierzenia się z jazzem, szybko odkryłem, że wszystko to, czego nauczyłem się wcześniej, nie wystarcza, żeby sprawnie poruszać się w tej stylistyce. Zacząłem studiować muzykę jazzową. To był moment, w którym zdałem sobie sprawę, jak trudna jest to stylistyka i jak wielkimi muzykami są ikony tego gatunku. Tak jest w zasadzie do dziś. Nie odcinam się od rockowych fascynacji, jednak z podziwem i pokorą słucham gry i twórczości muzyków jazzowych. Zacznę od Emily Remler. Z jakichś powodów gra tej amerykańskiej gitarzystki jazzowej przemówiła do mnie bardzo szybko. Operuje ona klasycznym  językiem jazzowym. Estetyka jej muzycznych wypowiedzi jest pełna klasy i nawiązań do kunsztu starych mistrzów. Oczywiście bardzo lubię i cenię Joe Passa, Wesa Montgomerego czy Granta Greena. Mike Stern, Pat Metheny i Joe Scofield to też nazwiska, które budzą wielki respekt. Podziwiam również muzyków jazzowych młodszego pokolenia, ale przyznam, że język starych mistrzów najbardziej do mnie przemawia i to właśnie ich nagrań lubię słuchać najczęściej. Z gitarzystów ze świata fusion niezwykle cenię sobie Franka Gambale i Scotta Hendersona. Nie jestem zatem specjalnie oryginalny w moich upodobaniach, bo wszyscy wymienieni muzycy to uznane, światowe autorytety.

Jakby dziwnie to nie zabrzmiało, to nie da się zaprzeczyć, że tworzysz zarówno muzykę, jak i… muzyków. Masz na koncie liczne warsztaty, prelekcje, ale i kursy w tym taki, który można zakupić DVD. Nawiązanie kontaktu ze swoimi uczniami jest trudniejsze od kontaktu z publiką na koncercie?

Nie sądzę. To zupełnie inny rodzaj interakcji, ale zazwyczaj mam bardzo dobry kontakt z uczniami. Prowadzę teraz głównie zajęcia indywidualne i z każdym tworzę specyficzną relację. Zupełnie inaczej tworzy się stałą więź z jedną osobą w trakcie regularnych spotkań, które potrafią trwać kilka lat, niż z publicznością na koncercie. Program jest dostosowany do potrzeb, możliwości, zainteresowań i poziomu zaawansowania każdego z uczniów. Rozmawiamy też o muzyce w ogólności. Myślę, że uczniowie czują, że mają do czynienia z kimś z prawdziwą pasją i to im się udziela. Uważam także, że bardzo ważne jest, żeby mieli oni przekonanie, że jestem autentycznie zaangażowany w ich  nauczanie. Udaje mi się tworzyć z nimi bardzo dobre relacje. Mam zajęcia zarówno z nastolatkami, jak i ludźmi w moim wieku. Staram się ich przekonać od samego początku, że same lekcje nie wystarczą. Jeśli zależy nam na postępach, konieczna jest też indywidualna praca. Niektórzy przysyłają mi raporty, piszą co i jak ćwiczą, dzielą się przemyśleniami i sami z własnej inicjatywy kupują, wskazane im przeze mnie książki do nauki gry, improwizacji itd. Często pytają mnie o dodatkowe materiały. To etap, na którym można śmiało powiedzieć, że rodzi się wielka pasja i ciekawość muzyki. Czasem pytają na przykład przed wakacjami, co mają zrobić dla rozwoju muzycznego w sytuacji, gdy nie mogą zabrać ze sobą gitary. Polecam wtedy słuchać rekomendowanych im nagrań, czytać o teorii i historii muzyki. Na koncercie staram się, aby przemawiała głównie muzyka, ale opowiadam także różne ciekawostki o genezie utworu i tytułach kompozycji.

Na swój najnowszy album kazałeś czekać swoim fanom aż 7 lat. Co się działo w twoim muzycznym życiu między jednym „Moon City” a „Secrets, whispers…”?

Wydarzyło się bardzo dużo. Napisałem dwa nowe podręczniki, z których jeden czeka na wydanie, zaangażowałem się w nauczanie. Pracowałem też bardzo intensywnie nad moim warsztatem muzycznym i uczyłem się nowych rzeczy. Wróciłem do studiowania języka jazzowej improwizacji i zainteresowałem się gitarą klasyczną. Zacząłem pracować nad doktoratem z instrumentalistki jazzowej. Koncentrowałem się również na graniu koncertów i nagrałem gitary na płycie mojego przyjaciela Karola Pyki. Wiele zamieszania wprowadziła pandemia. Miałem plany koncertowe, ale wszystko w jednej chwili się skończyło. Pandemia, podobnie jak w przypadku innych muzyków, była dla mnie bardziej impulsem do działania niż czynnikiem powodujących stagnację i wycofanie. To właśnie w jej trakcie zacząłem pisać materiał na nową płytę. Wcześniej wydawało mi się, że nie mam potrzeby pisania nowej muzyki, jednak gdy zacząłem to robić, nie mogłem przerwać i byłem zaskoczony, jak wiele nagromadziło się w mojej głowie pomysłów. Impuls twórczy był bardzo mocny.

Jesteś bardzo stały w swoich muzycznych uczuciach. „Secrets, whispers and promises”, podobnie jak wiele innych twoich projektów została uwieczniona w gdańskim „Custom 34”. Nagrywasz tam, bo lubisz, bo chcesz, a może musisz? [ŚMIECH]

Lubię, chcę i trudno mi sobie wyobrazić dziś inny scenariusz. To miejsce, w którym czuję się dobrze, a atmosfera w trakcie nagrań jest przecież bardzo istotna. Od lat współpracuję z Piotrem Łukaszewskim, który jest zarówno realizatorem, jak i współproducentem mojej nowej płyty. Świetnie się rozumiemy, a Piotr zna doskonale moją muzyczną wrażliwość i oczekiwania. To więź, którą stworzyliśmy przez wiele lat wspólnej pracy, ale i autentycznej przyjaźni. Należy też pamiętać o wyposażeniu studia, które wraz z twórczym realizatorem, znającym doskonale dostępne narzędzia, gwarantuje najwyższą jakość.  Pomieszczenie studia jest zaprojektowane tak, aby oddać brzmienie studia 2 Abbey Road w Londynie. Świadomość tworzenia w przestrzeniach oferujących brzmienie znane z płyt Pink Floyd, The Beatles czy Oasis jest fascynująca i  budzi dodatkowe pozytywne emocje.

„Secrets, whispers and promises” podobnie do „City Moon” to już nie jest wyłącznie gitarowe granie. Przy okazji tych dwóch albumów zaserwowałeś swoim słuchaczom prawdziwy koktajl stylów. Jest tu oczywiście twoja wirtuozerska gra, ale dodałeś nieco jazzu, rocka, szczyptę elektroniki, muzyki filmowej i wiele więcej. Skąd taka różnorodność?

Myślę, że bierze się ona z moich zainteresowań muzycznych. Uwielbiam zarówno muzykę rockową, hard rockową, rocka progresywnego, fusion, jak i jazz. Bardzo przemawia do mnie również muzyka filmowa i szeroko pojęta klasyka. Staram się w ramach jednej muzycznej historii łączyć ze sobą te wszystkie wątki. Nie chcę  nagrywać typowo gitarowej, instrumentalnej muzyki, a nie dojrzałem jeszcze do tego, żeby nagrać album o charakterze symfonicznym, ze śladowym tylko udziałem gitary elektrycznej. Trudno mi oprzeć się pokusie nadania mojej muzyce obrazowego, filmowego charakteru, ale jednocześnie uwielbiam to wszystko, co przyniósł ze sobą rock progresywny. Staram się jednocześnie nie zapominać, że jestem też instrumentalistą i gram na gitarze. Jako instrumentalista lubię zarówno rocka, jak i jazz. Ta fuzja to coś bardzo naturalnego i nie ma w moich poczynaniach żadnej kalkulacji, czy próby wybijania się na oryginalność. Jazzowa natura każe mi wyodrębnić w formie utworu miejsce na improwizacje, natomiast fascynacja rockiem progresywnym i muzyką filmową skłania mnie do poszukiwań w ramach kwintetu (w takim składzie występuję i nagrywam) możliwości uzyskania symfonicznego charakteru muzyki. 

Wokaliści to jednak mają łatwiej! [ŚMIECH], ale czy o to chodzi? Na twoim najnowszym albumie, zgodnie z jego tytułem, ja doszukałam się sekrecików, szeptów i… to już moja słodka tajemnica. Jak wygląda twój proces twórczy? Jaki jest twój sposób na to, by rozpisać emocje i uczucia na pięciolinii?

Nigdy nie dzieje się tak, że siadam do komponowania z jakąś konkretną historią i zakładam, że chcę opowiedzieć o radości lub smutku związanym z konkretnym wydarzeniem. Na etapie pisania muzyka ma dla mnie czysto abstrakcyjny charakter. Założenia, które robię na etapie twórczym to decyzja, w jakiej tonacji chcę pisać, w jakim tempie i metrum. Oczywiście tych początkowych założeń może być znacznie więcej i nierzadko pojawiają się one już w trakcie pisania. Najtrudniej jest zacząć. Zazwyczaj zaczynam od harmonii. Kiedy mam już kilka pierwszych akordów słyszę w głowie ciąg dalszy. Podobnie dzieje się z tematami. Wychodząc od harmonii, tematy rodzą się niejako same w głowie. Gdy pisałem materiał na ostatnią płytę, z premedytacją używałem klawiatury fortepianu, a nie gitary. To oderwanie od znanych mi ścieżek gitarowych jest dla mnie bardzo ważne. Uwalniam się w ten sposób od mapy dźwięków, które słyszę i widzę na gryfie. To, że muzyka, którą piszę, ma charakter abstrakcyjny, nie oznacza, że brak w niej moich osobistych emocji. Myślę, że one często ujawniają się na planie podświadomym i muzyka może stanowić odreagowanie wydarzeń sprzed wielu lat, skrywanych gdzieś głęboko pod wieloma warstwami. Tak więc muzyka z pewnością wiele opowiada o samym twórcy. Jednak komponując muzykę, nie chciałem opowiadać żadnej konkretnej historii. Same tytuły są też wynikiem swobodnych skojarzeń i wymyślam je dopiero po napisaniu utworu. Słucham kompozycji i pozwalam, żeby wyobraźnia sama podsunęła mi jakieś obrazy. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że gdy dziś słucham mojej muzyki, to w połączeniu z tytułami, mogę odnieść te historie do różnych wydarzeń z mojego życia. Jednak  pozostawiam słuchaczom furtkę i niczego nie narzucam. Każdy może w tej muzyce odnaleźć echa czy analogie do swoich własnych doświadczeń.

Jakie są najważniejsze emocje, które chcesz przekazać tym albumem?

Muzyka powstawała w czasie pandemii. To był czas wyrwania nas wszystkich ze strefy komfortu, pytań o jutro i mierzenia się z zupełnie nową rzeczywistością. Potem przyszła wojna na Ukrainie. Ten cały kontekst z pewnością miał wielki wpływ na charakter mojej muzyki. Myślę, że jest ona miejscami niepokojąca, chwilami może nawet mroczna, jednak wydaje mi się, że jest w niej również wiele nadziei i obietnica lepszego jutra. Jeden z utworów nosi nawet tytuł „This is not end of the world”. Tytuł może sugerować odwołanie się do rzeczywistości wojenno-pandemicznej, ale ktoś może go odczytywać jako odniesienie do indywidualnego mikroświata i katastrof w nim zachodzących, jak również obietnic lepszego jutra. Zatem muzyka zawarta na płycie jest mieszanką wielu emocji i namiętności, światem, w którym  indywidualny los jednostki splata się z wydarzeniami w skali makro. Bywa, że utwór zaczyna się ospale, nostalgicznie, a w którymś momencie następuje wybuch emocji, ich eskalacja i powrót  do stanu równowagi. To historia świata, który nie jest czarno-biały i nie jest doskonały, ale mimo to może być fajnym miejscem do życia, o które warto walczyć.

Będzie szansa w tym lub przyszłym roku posłuchać twojego najnowszego wydawnictwa na żywo?

Mam  nadzieję! Czynię już takie starania. Okoliczności, w których rodziła się płyta były na tyle trudne, że samo ukończenie prac nad płytą postrzegam jako sukces i mam satysfakcję, że udało się z nią dotrzeć do szerokiego grona słuchaczy. Koncerty to taka wielka kropka nad „i” i ostatni element, który pozwoli mi myśleć, że misja „Secrets, Whispers and Promises” zakończona została sukcesem 🙂

Bardzo dziękuję Ci za rozmowę! To była dla mnie wielka przyjemność.

Karolina Filarczyk

Napisz komentarz