[RECENZJA] VooDoo – MMXIX, czyżby wielki powrót heavy metalu?

Biorąc płytę grupy VooDoo nie wiedziałem czego się spodziewać, gdyż od ostatniego wydawnictwa zespołu minęło aż dwadzieścia jeden lat to naprawdę wielka przestrzeń czasowa jeśli chodzi o kwestię muzyczną.


VooDoo jest to heavy metalowa grupa założona w 1984 roku. Trzy lata później wydali swój debiutancki krążek zatytuowany ”Heavy Metal VooDoo”. Jak sama kapela twierdzi, owa płyta otworzyła przed nimi drzwi kariery, a zarazem wiele zagranych koncertów, festiwali czy tras koncertowych. Niestety długo nie cieszyli się sławą, gdyż w 1990 roku dokładnie trzy lata po wydaniu płyty, zawiesili działalność. Dopiero w 2008 wznawiają aktywność zespołu. 16 marca 2019 roku przypominają o sobie drugim krążkiem pt. „MMXIX”. Album został wydany przez warszawską agencję M-ART. Szczerze powiedziawszy nie wiem czy to pełnoprawny wydawca krążka, jedno jest pewne pod swoimi skrzydłami ma zespół VooDoo i kilka mniej znanych bandów.

Jeśli chodzi o wizualną stronę nośnika dostajemy go w formię bardzo biednego slim digipaka. Rozumiem krojenie kosztów produkcji, ale myślę, że chociażby książeczka z tekstami mogłaby się tam znaleźć. Plusem zapewne jest szata graficzna, za którą stoi Piotr Szafraniec, mający na swoim koncie współpracę między innymi z polskim death metalowym zespołem Vader. Ciekawi mnie tylko jedna rzecz znajdująca się na okładce, co miał zespół na myśli, dopisując przy każdym z tytułów tłumaczenie ich w języku angielskim? Co natomiast najbardziej mi nie pasuje? Tekst opisujący dokonania kapeli, znajdujący się w środku kartonika. Wygląda to tak jakby Panowie chcieli przyciągnąć tym słuchaczy do siebie – to niestety tak nie działa.


      


Muzycznie dostajemy stu procentowy heavy metal z nieco lżejszą powłoką typową dla radiowych stacji, charakterystyczne riffy, czy poprawne solówki. Głębiej analizując temat, dochodzę do wniosku, że zespół nie wnosi do gatunku nic nowego – a szkoda, brakuje tu własnego stylu. Płyta momentami przypomina mi melodyjnie Huntera, czy nawet zespół Kat & Roman Kostrzewski. Gdzieniegdzie na moje ucho za głośne są partie instrumentalne, zagłuszają przy tym wokale. Skoro mowa o wokalach, śmiało mogę stwierdzić, że pomimo swojego wieku Piotr Foryś daje radę. Najlepszym przykładem tego stwierdzenia jest utwór kończący płytę „Demolka”, w którym usłyszymy sekundami śpiew przekształcający się w growl, szkoda że tego nie doświadczamy częściej. Warto wspomnieć, że owy utwór jest najcięższym na płycie. Nie rozumiem natomiast utworu „Impreza u Ali(ce)” i narracyjnych wokali. Według mnie równie dobrze mógłby się nie znaleźć na płycie, nikt by na tym nie ucierpiał a na pewno nie słuchacz. Na zakończenie trzeba również wspomnieć o lekko zalatującym balladą utworze szóstym pod tytułem „Pocałunek Śmierci”, którego słuchało się dosyć przyjemnie, dodatkowym autem tego utworu są chórki w wykonaniu Małgorzaty Kotwickiej.

Podsumowując:

Gdy się dowiedziałem, że będę opisywał krążek kapeli, która wróciła po dziewiętnastu latach na rynek, przeszył mnie lekki dreszczyk. Wiadomo, co sądzą słuchacze o powrotach zespołów „dinozaurów”. Wielki plus dla Panów, że znaleźli samodzielnie środki do nagrania i wypuszczenia płyty bez jakichkolwiek zbiórek pieniężnych. Jak wypada materiał całościowo? Nie jest źle, ale dobrze też nie. Tak jak wspomniałem wyżej, utwory prezentują się różnie. Mimo to, po zakończeniu odsłuchu z chęcią wcisnąłem kilka razy replay. Po krążek na pewno powinni sięgnąć starzy wyjadacze heavy metalu, ale również z przymrużeniem oka. A czy młody słuchacz znajdzie coś dla siebie? To już kwestia indywidualna, myślę że trzeba dać krążkowi szanse, choćby dla zaspokojenia swojej ciekawości.


Zobacz więcej:

Facebook

Oficjalna strona zespołu