Recenzja albumu Erotik Era od Mery Spolsky — perła z lateksu

Cześć Mery! Wiem, że chce Ci się wszystkiego i wcale mnie to nie dziwi. Zastanawiając się co poszło nie tak, albo tak, uzmysławiam sobie, że proces przemijania (bo tak nazwijmy życie) w pewnym momencie każdego z nas doprowadza do takiej właśnie ery, Erotik Ery.

Kwintesencja buntu(lub bólu) trzydziestolatki, natomiast w żadnym razie nie zawiera to pejoratywnego określenia z mojej strony. Sama jeszcze jestem w okresie przed, ale już czuję to pulsujące, narastające, wypychające i lekko mrowiące uczucie, jakie niesie za sobą widmo „trójki” z przodu. Od wielu ludzi słyszę, że to taka trochę druga osiemnastka. Powtórka, podczas której wiemy, co możemy, a co raczej nie wypada. A jak raczej nie wypada to, najprawdopodobniej, Mery wchodzi tam z buta! To czas, kiedy wiemy, ile shotów nas nie zabije, a po prostu rozbawi. Generalnie to wszelkie konwenanse totalnie wypadają z obiegu, a Mery bawi się nadal słowem (choć mniej niż w uprzednich erach) i formą (to chyba najbardziej). Bo kto wcześniej zarymował do seks-lateks? Mam na myśli w formie utworu muzycznego, bo po wpisaniu frazy w Internecie na pewno znajdziecie treści, w większości erotyczne. Marysia idzie dalej niż samo body positive, album zabiera nas w podróż wzdłuż i wszerz kultu ciała, seksu, namiętności, surowych form, bezprecedensowych uniesień, klapsów i poklasków, chłopaków i buziaków. Chociaż nie wszyscy tego całusa dali, Mery bierze i daje z tego albumu jak najwięcej (aktualnej) siebie, swoich inspiracji (m.in. polish pups). Mery odpycha od siebie smutek, w efekcie czego powstaje w całości skoncentrowane na tańcu, samoświadomości i niezależności, wydawnictwo.

Co znajdujemy na albumie?

Tracklista:

  1. YOUR ORGASM IS MY RELIGION
  2. MARIA PRZED OŁTARZEM
  3. SUKA
  4. SKORPION
  5. POLSKIE CHŁOPAKY
  6. LATEKS
  7. DISKO IN MY PUSSY
  8. EROTIK ERA
  9. PLAYBOY
  10. SMUTASY I KUTASY

A co znajdziemy literalnie w samym środku prócz błyszczącego krążka?

Album ukazał się w zeszłym roku, 10 listopada 2023, ale do jego recenzji podchodziłam długo i z rezerwą. Na początku mnie oburzał (ponieważ łamał moją dotychczasową wizję), potem intrygował (przez zabawę formą i kontrastowość do chociaży Dekalogu Spolsky), aby na końcu zawładnąć moim samochodowym radiem.

Próbowałam postawić obok siebie dwa utwory „Szafę Meryspolsky” oraz, przykładowo, „Smutasy i Kutasy”, dokonując jakichś kalkulacji i analiz. I wiecie, do czego doszłam? Nie ma sensu porównywać tego, ani żadnego innego albumu do Erotik Ery, bo to całkowicie nowy twór, w którym Mery nie odsłania się już na atak. Nie pokazuje bolesnych miejsc, wrażliwych cech, niedoleczonych ran. Pozwala mi to optymistycznie domniemywać, że aktualna twórczość, z którą się mierzymy, jest wytworem dojrzałym, uleczonym, a przede wszystkim szczerym. Bo co jest niby niedojrzałego w seksie i śpiewaniu o tym? Skoro inni mogą nawijać na każdym albumie o alkoholu, drogich zegarkach i luksusowych samochodach (na leasing). Dla tych, którzy posiadają fizyczny egzemplarz płyty, czekają wstawki pomiędzy utworami, w których Mery dodaje dodatkowe 3 grosze.

Przysięgam, że nie mogłam przestać słuchać tej płyty. Jej skoczność, umiarkowana techniawa oraz alternatywna bezpruderyjność świetnie przygotowała mnie rano na kolejne nudne dawki codzienności. 25 listopada w krakowskim Klubie Studio odbył się koncert z trasy koncertowej Mery, który zabrał mnie oraz resztę publiczności na kolejne niebezpieczne wody Erotik Ery. Było zdecydowanie gorąco, sensualnie i lateksowo.

Album otwiera bardzo dosadny utwór „Your orgasm is my religion” to taka właśnie umiarkowana techniawo-ballada, w której dowiadujemy się, że Marysia chce dojść. Daleko. Nie można mówić o Mery, jednocześnie zapominając o tym, że wszelakie słowotwórstwo, niedopowiedzenia i tym podobne to coś, co najbardziej charakteryzuje — przynajmniej dla mnie — jej twórczość. Nie sposób doszukiwać się w tych utworach sensów głębokich, ale głębokich dwuznaczności już tak.

Najmniej szokujący dla mnie okazał się utwór „Maria przed ołtarzem”, w pewnym sensie korespondujący z poprzednimi erami Mery. Najbardziej melodyjny, spokojny, grzeczny. Zadaje tu kategoryczne pytanie „Co poszło nie tak?”, na które śmiało można odpowiedzieć: „A może właśnie nic”.

Ponoć skorpiony to straszliwe mendy. Wcale nie, spier$alajcie! Tak rozpoczyna się jadowity „Skorpion” który sprawia wrażenie poważnego apelu przeciw wszelkim objawom toksyczności. Nie wiem na ile można nazwać Mery zodiakarą, ale tym utworem zdecydowanie zbudowała pewien hymn wśród ludzi, którzy obchodzą   urodziny od 23 października do 22 listopada.

Podoba mi się to w Erotik Erze, że poprawia humor i odmóżdża, nie wiedziałam do tej pory, że przy tak skocznej muzyce można zaznać jakiejkolwiek formy spokoju. A tu proszę bardzo, mówię i mam. A raczej słucham i dostaję.

„Disko in my pussy” to tylko kolejne potwierdzenie walecznej walki o wolność. Nie można mówić o człowieku, że jest wolny, gdy w jego ciele nie tańczą endorfiny! Lub… walki o młodość, która usycha z każdą sekundą, z każdą obumarłą tkanką, rzęsą, która wypada do zlewu, każdym nadgryzionym paznokciem. Generalnie, jest to rozprawa o rozkoszy. O tym, że każdemu się należy, każdy ma do niej prawo (o ile nikogo nie krzywdzi!) i przy okazji przy takim albumie istnieje sposobność, aby połączyć przyjemne z pożytecznym. Co jest przyjemne, a co pożyteczne — to już oceńcie sami (odpowiedzi mogą na siebie nachodzić).

Wish you stay in your erotik era!

fot. Natalia Kocoł

Napisz komentarz