[WYWIAD] “Miłość do muzyki i pierwsze fascynacje muzyczne zawdzięczam mojemu tacie.” – Maciek Wróblewski (Internal Quiet) dla Muzykoholików

Maciej ‘Rocker’ Wróblewski, to wokalista, któremu niejeden fan rocka pozazdrościłby głosu. Barwa i energia doskonale wpasowują się w to, czemu do końca jest pochłonięty – Internal Quiet!


Jak to się wszystko zaczęło? Podobno zadecydował przypadek. Jako, że ja w przypadki niespecjalnie wierzę, postanowiłam informacji zasięgnąć u źródła.

Zapraszam Was do zapoznania się z naszą rozmową, a sami przekonacie się, czy warto jest wierzyć w przypadki. Poza tym dowiecie się, jak Maciej zaczynał swoją przygodę ze śpiewaniem i jak trafił do Internal Quiet.

Zapraszam!


Karolina Filarczyk

Maciej “Rocker” Wróblewski

Witaj Maciek. Bardzo dziękuję, że zgodziłeś się porozmawiać ze mną. Wiem, że za Tobą pracowity czas. Niedawno zakończyłeś wraz z Internal Quiet bardzo długą i wyczerpującą trasę koncertową. Zagraliście ponad 30 koncertów w całej Polsce! Jak czujesz się teraz – kiedy nagle okazuje się, że weekend jest wolny?

Witaj, Karolina. Cała przyjemność po mojej stronie.

Zgadza się. Tak dokładnie to nawet 33, bo po drodze wpadło nam jeszcze kilka dodatkowych koncertów, w tym fantastycznie przyjęte wspólne występy z legendą New Wave of British Heavy Metal, Diamond Head. Mało tego, że okazali się fantastycznymi ludźmi, to na dodatek zaprosili mnie do wspólnego zaśpiewania z nimi „Am I Evil?”. Niesamowite przeżycie!

Oczywiście – jest ogromne zmęczenie, bo my nie potrafimy zagrać tylko na 100%. Zawsze wychodzi nam przynajmniej ze 150 (śmiech)! Jest to przede wszystkim zasługa naszych fanów, którzy przekazują nam spod sceny masę energii. Taka wymiana, która napędza obie strony.

A jak to jest po zagraniu ostatniego koncertu? Wiesz, każdy z nas, oprócz zespołu ma swoją regularną pracę. Więc przez pierwsze dwa dni po powrocie myślisz sobie: „Jak fajnie! Wreszcie trochę odpocznę!”, po czym przychodzi weekend i nie możesz się odnaleźć w domu, bo już chciałbyś wyjść na scenę (śmiech). To uzależnia. Dlatego cieszę się bardzo na styczniowo-lutowe koncerty.


Maciej Wróblewski / Internal Quiet /fot. Karolina Filarczyk
Maciej Wróblewski w swoim żywiole – koncert finałowy trasy „When The Rain Comes Down” /fot. Karolina Filarczyk

Skąd pomysł na tak katorżniczą trasę?

Nie ma co ukrywać: pomimo naszych wcześniejszych dokonań z innymi zespołami, jako Internal Quiet jesteśmy młodym zespołem, który dopiero musi dotrzeć do ludzi i wyrobić sobie markę. A przy dzisiejszym zalewie muzyki wszelakiej maści jest to niezwykle trudne. Dlatego gramy duże trasy koncertowe, jak to robiło się w latach 80-ych i 90-ych licząc, że drogą pantoflową rozniesie się fama, że „jest taki zespół, Internal Quiet, całkiem fajnie chłopaki grają i warto byłoby ich zobaczyć na żywo”. Poza tym my naprawdę uwielbiamy grać ze sobą. Więc czemu ograniczać się tylko do salki prób? (śmiech)

To prawda, że w dzisiejszych czasach 30-40 koncertów w 3 miesiące robi wrażenie, ale jeśli przypomnieć sobie, że w latach 80-tych zespoły grały po 300-400 koncertów rocznie, to nasza trasa aż takiego wrażenia już nie robi.



Z perspektywy czasu, który koncert wspominasz najlepiej?

O rany! Ciężko wybrać tylko jeden, bo każdy w jakiś sposób był wyjątkowy. Ale jeśli mam wskazać tylko jeden, to chyba ten w Poznaniu, z Diamond Head. Nie dość, że graliśmy dla blisko 500 osób, które doskonale się z nami bawiły, to na dodatek zostałem zaproszony na scenę do wspólnego zaśpiewania z nimi ich chyba największego hitu – „Am I Evil?”. Sławek do tej pory mi zazdrości, bo jest fanem Diamond Head od lat, a ja do tej pory nie mogę uwierzyć, że to się naprawdę wydarzyło! (śmiech).

Jak to się w ogóle stało, że Maciek Wróblewski zaczął śpiewać?

Jak to zwykle bywa – przypadkiem! (śmiech)

Nie wiem, czy uwierzysz, ale ja nigdy nie chciałem śpiewać. Wolałem grać na gitarze. I to też tylko jako rytmiczny, żeby nie znajdować się za bardzo na świeczniku… Nie wyszło (śmiech).

Pamiętam, że gdy w 2004 roku założyłem swój pierwszy zespół, miała śpiewać z nami moja koleżanka. Niestety, nie dotarła na żadną z pierwszych prób, a pewnego dnia nasz gitarzysta solowy, Kuba Rzepkowski, wpadł na próbę wołając już od progu: „Chłopaki, za tydzień gramy nasz pierwszy koncert!”. Spojrzeliśmy na niego jak na wariata i ktoś bąknął: „Kuba, ale my nie mamy wokalu…”, na co Kuba niezrażony wskazał na mnie palcem: „Maciek, jak komponowaliśmy utwory, to nuciłeś coś pod nosem, więc weź no spróbuj coś zawyć!”. No więc zawyłem i tak już zostało. Do 2011 roku byłem śpiewającym gitarzystą. Dopiero dołączywszy do power metalowego Titanium, gdzie trzeci gitarzysta nie był już potrzebny, mój stary Squier w końcu przeszedł na zasłużoną emeryturę (śmiech).

A co do wspomnianej koleżanki – to były czasy, gdy mało kto miał telefon komórkowy. Wszystko odbywało się przez „stacjonarkę” i przekazywanie informacji przez innych domowników… Po czasie okazało się, że babcia, która odbierała zazwyczaj telefon, nie przekazywała informacji o planowanych próbach… Kto wie, może po prostu tak miało być?

Który wokalista jest dla Ciebie największą inspiracją?

Było ich kilku, ale największy wpływ na mnie miał Timo Kotipelto z fińskiego Stratovariusa. Wcześniej słuchałem wielu różnych zespołów, ale nigdy, jakbym się nie starał, nie potrafiłem zaśpiewać tak jak oni. Zawsze miałem dość wysoki i czysty głos, który nijak nie potrafił wpasować się w to, co słyszałem. Dopiero Timo. Gdy usłyszałem Stratovariusa i zacząłem nucić ich utwory, okazało się, że mam bardzo zbliżoną skalę głosu i barwę do ich wokalisty. No i te emocje w głosie! Śpiewanie do ich płyt nauczyło mnie najwięcej, a przede wszystkim pozwoliło trochę uwierzyć w siebie. Naprawdę zawdzięczam mu najwięcej.

Dwóch następnych pewnie nietrudno zgadnąć: Rob Halford z Judas Priest i Ian Gillan z Deep Purple. Obaj pokazali mi jak wydrzeć się porządnie i nie stracić zaraz potem głosu (śmiech).

Na sam koniec zostawiłem Steve’a Lee, nieodżałowanego wokalistę zespołu Gotthard. Ten zespół poznałem stosunkowo późno, bo pewnie jakoś w 2012 roku. Ich DVD podrzucił mi mój przyjaciel Arek z zespołu Naked Root. To, co usłyszałem, zwaliło mnie z nóg. Śpiewać technicznie i czysto potrafi wielu, ale mało kto miał w głosie tyle emocji co on. Do tej pory, gdy słyszę „Heaven”, czy „Forever Eternally” mam ciary na plecach, gardło się ściska, a do oczu cisną łzy!

Pewnie powinienem wspomnieć tu jeszcze Freddie’ego Mercury’ego, którego słucham od zawsze, ale z taką legendą i osobowością nawet nie będę próbował się mierzyć…



Wasza muzyka nie jest lekka, łatwa i przyjemna dla każdego ucha. Potraficie ostro pohałasować! Czego słuchasz prywatnie? Wiem, że jesteś tatą małego chłopca – zdarza Ci się śpiewać synkowi piosenki z repertuaru Pana Kleksa?

Raczej nie bardzo. Dziecięce, słodkie piosenki w przedszkolu zwyczajnie go nudzą. A z kolei potrafi przyjść do mnie i poprosić: „Tatusiu, włońć śwój ziespół, ten ‘Ital Kajet’ ” i tańcować przy tych riffach po całym pokoju. (śmiech) Więc muzykę rockową chyba, tak jak i jego tata, wyssał z „mlekiem” ojca (śmiech).

Wiem, źle to zabrzmiało, ale moja mama, za bardzo nie słucha takiej muzyki. Miłość do muzyki i pierwsze fascynacje muzyczne zawdzięczam właśnie mojemu tacie. Fakt, do dziś wypomina mi, że naprostowałem mu tyle igieł w gramofonie, że niejeden sklep beze mnie poszedłby pewnie z torbami, ale dzięki jego kolekcji winyli i kaset nagranych z radia poznałem masę zespołów, które uwielbiam do dziś. Generalnie w lwiej części muzyka, której słucham obecnie, to zespoły, które swoje pierwsze kroki stawiały w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Queen, w których muzyce zakochałem się jeszcze w przedszkolu, Europe, AC/DC, Deep Purple, Alice Cooper, Iron Maiden i wiele, wiele innych.

Do dziś zresztą, gdy tylko się z tatą spotykamy, wymieniamy się plotkami na temat kapel i płytami. „A słyszałeś? Ten a ten wydał nowy album!”, „Ci nagrali najlepszą płytę od lat!”. „Musisz posłuchać!”, „A tamci? Wiesz co wydarzyło im się na trasie?”. „Chodź, puszczę ci coś. Koniecznie musisz tego posłuchać!”. Aż wszyscy wokół mają nas dość! (śmiech).


Maciej Wróblewski / „When The Rain Comes Down” / Internal Quiet / fot. Karolina Filarczyk
Trasa „When The Rain Comes Down”/fot. Karolina Filarczyk

IQ, to Twoja pierwsza kapela, w której śpiewasz?

Chciałbym być tak piękny i młody, żeby to była prawda! Ale niestety… (śmiech).

Śpiewać zacząłem gdzieś w okolicach roku 2000, a do pierwszego zespołu dołączyłem dwa lata później. Przez ten czas zdążyłem przewinąć się przez parę zespołów: amatorskie, lokalne: Lunchbox, Hopeless i Next, krótka przygoda z Naked Root, a później bardziej profesjonalne zespoły, z którymi nagrałem już płyty: Titanium z Ostrowa Wielkopolskiego, Wolf Spider (Wilczy Pająk) z Poznania – czyli współpraca głównie na odległość.

Dopiero na koniec Internal Quiet, z którym śpiewałem gościnnie już pod koniec 2015, a oficjalnie dołączyłem w kwietniu 2016.

Jak trafiłeś do zespołu?

Tak jak i zacząłem śpiewać w ogóle. Przypadkiem.

To w ogóle jest ciekawa historia, bo Internal Quiet poznałem bodajże w 2012 roku. Nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli się trochę rozgadam i opowiem Ci całą tą historię? Istotny jest tutaj cały kontekst.

Wybraliśmy się z (obecnie już) żoną, na miasto. Traf chciał, że wylądowaliśmy w, nieistniejącym już, łódzkim klubie PRL. W najlepsze trwało tam karaoke, więc znajomi namówili mnie, żebym zaśpiewał „Child in Time” i „Highway Star” Purpli. Zaśpiewałem ja i zobaczyłem, że chłopak, który prowadzi to karaoke patrzy na mnie z uznaniem. Przejął ode mnie mikrofon i zaśpiewał coś Bon Jovi, oraz Whitesnake. Ale zaśpiewał tak, że niemal wyskoczyłem z butów! Jego głos operował taką paletą emocji, że nie wierzyłem własnym uszom! Podszedłem do niego i spytałem czy udziela się w jakiejś kapeli. Odparł, że tak. Od niedawna śpiewa w takim zespole, który nazywa się Internal Quiet. I zaprosił nas na koncert, który miał się jakoś niedługo odbyć.

Poszliśmy na niego i to, co tam zobaczyliśmy sprawiło, że zbierałem szczękę z podłogi. Ta energia, te riffy, ten wokal… I ta muzyka, przeszywająca moją duszę i tak bliska mojemu sercu! To było coś niesamowitego! Nie sądziłem, że w Polsce jeszcze ktoś tak potrafi grać! Z miejsca byłem kupiony.

Później, jeśli tylko była możliwość byłem na ich koncertach pod samą sceną, śpiewając te utwory z nimi jak największy fan. I w duchu skrycie marząc, żeby kiedyś wspólnie z nimi coś zaśpiewać. (śmiech)

Dzięki Dominikowi poznałem oczywiście cały zespół i zaprzyjaźniliśmy się na tyle, że cały czas byliśmy w kontakcie, wspieraliśmy się, a z Dominikiem śpiewaliśmy wspólnie na jednym, czy dwóch koncertach Titanium… Coś wspaniałego!

Traf chciał, że latem 2015 roku oba nasze zespoły wspólnie grały na jednym festiwalu, w Książu Wielkopolskim. Internale zaprosili mnie wtedy, żebym zaśpiewał z nimi gościnnie jeden utwór, finałowy „Time to Fight”.

Jak to mówią: uważaj o czym marzysz, bo jeszcze się spełni!

Los bywa przewrotny. Jak się okazało, tego wieczoru zaśpiewałem swój ostatni koncert z Titanium, a Dominik ostatni z Internal Quiet.

Niedługo później zadzwonił telefon. „Cześć, Maciek, tu Sławek. Słuchaj, mamy za tydzień bardzo ważny dla mnie koncert z Fatum, a Dominik nie może go zaśpiewać. Czy mógłbyś nas wspomóc?”. Dla mnie to było jak spełnienie marzeń! Tydzień prób i zagraliśmy razem cały koncert! A parę dni później w progu mojego domu zjawili się Sławek, Mateusz i Dominik Kalisz (gitarzysta). Zapytali, czy nie chciałbym śpiewać w IQ na stałe, bo Dominik Zurovac właśnie odszedł z zespołu. Odparłem wtedy, że choć bardzo bym chciał, to nie mogę, bo już śpiewam w dwóch zespołach i na trzeci zwyczajnie braknie mi czasu. Mogę natomiast wspomóc ich koncertowo i studyjnie póki nie znajdą następcy.

Miałem wtedy okazję zobaczyć od wewnątrz jak powinien funkcjonować zespół, któremu zależy na tym, żeby coś zdziałać i jakoś zaistnieć, a przede wszystkim ile pracy w to trzeba włożyć. Że telefon sam nie zadzwoni i nikt nie powie: „Jesteście zajebiści! Chcemy was wydać, wypromować i w ogóle!”.

Dlatego na początku 2016 roku podjąłem decyzję. Zadzwoniłem do kolegów z Titanium i oświadczyłem, że jestem zmęczony tym, że nic się nie dzieje, że spotykamy się na próbach raz na pół roku, że nie gramy koncertów, że drugi album nagrywamy od dwóch lat i nie możemy go skończyć… Oczywiście zadeklarowałem się, że dokończę nagrania i będę śpiewał z nimi, póki kogoś nie znajdą, ale generalnie odchodzę. No cóż, przyjęli to gorzej niż się spodziewałem! (śmiech).

Pozostając już w tylko jednym zespole, nie blokowało mnie nic i oficjalnie dołączyłem do Internal Quiet 1 kwietnia 2016 roku. A parę miesięcy później, w wyniku natłoku zajęć związanych z IQ, z ciężkim sercem zmuszony byłem zrezygnować i z Wilczego Pająka… Choć w późniejszym czasie zdarzyło się tak, że wsparłem ich jeszcze gościnnie na paru koncertach (co z kolei wywołało plotki o moim powrocie do składu)! (śmiech)

Wracając zaś do meritum – można więc chyba śmiało podsumować, że do Internal Quiet trafiłem w zasadzie z pozycji fana. (śmiech)


Sławomir Papis – gitary, Dominik Kalisz – gitary, Mateusz Stołowski – bas, wokal, Paweł Lachowicz – perkusja, Maciej ‘Rocker’ Wróblewski – wokal, Internal Quiet
Mateusz Stołowski – bas, wokal wspomagający, Dominik Kalisz – gitary, Maciej ‘Rocker’ Wróblewski – wokal, Sławomir Papis – gitary, Paweł Lachowicz – perkusja. Źródło: Facebook

Na scenie wylewają się z Ciebie hektolitry energii. Wszędzie Cię pełno, no i do tego ten głos! Jak pracujesz nad sobą, by nie paść z wyczerpania w połowie koncertu?

Głos jak głos. Ja tu tylko śpiewam (śmiech). Ale na scenie napędzają mnie dwie rzeczy. Muzyka, którą z instrumentów wydobywają chłopaki, a którą przeżywam na swój sposób i daję się jej ponieść, oraz energia zwrotna od publiki.

No i te hektolitry wody! (śmiech). W ciągu półtoragodzinnego koncertu wlewam w siebie przynajmniej półtora litra wody. I drugie tyle po zejściu ze sceny!

Oczywiście też nie piję żadnego alkoholu przed graniem. Za bardzo szanuję ludzi, którzy przychodzą nas posłuchać. Poza tym w pracy się nie pije. (śmiech)

Plotka niesie, że IQ pracuje nad nowym materiałem. Kiedy będziemy mogli posłuchać pierwszych efektów Waszej pracy?

Odpowiem Ci dyplomatycznie: w odpowiednim czasie. Gdy będziemy dostatecznie zadowoleni z kształtu, jaki przybrały nowe utwory, wejdziemy do studia je nagrać. Jesteśmy perfekcjonistami i nie chcemy wydawać byle czego, byle jak i byle szybciej.

Będzie to standardowe IQ, czy tym razem nieco wyciszycie swoje wzmacniacze?

Na to nie licz! (śmiech)

Byłaś na naszym finałowym koncercie trasy, w studiu Radia Łódź, więc przedsmak nowej płyty miałaś (śmiech). W ciągu tych trzech miesięcy w trasie stopniowo włączaliśmy do setu nowe utwory. W Łodzi zagraliśmy cztery.

Fani mówią, że brzmią one nieco ciężej, mocniej, co dodatkowo uwypuklane jest przez brak klawiszy i nową twarz w zespole, Pawła Lachowicza, którego gra na bębnach jest znacznie bardziej dynamiczna niż Radka. Poza tym obecnie w proces kompozycyjny zaangażowani są wszyscy, a ja mam możliwość zaprezentować swoje teksty i zaśpiewać je całkowicie pod siebie. Pomimo fantastycznej roboty, jaką wykonał Dominik Zurovac pisząc wspaniałe teksty i melodie na pierwszą płytę, prawda jednak jest taka, że przyszedłem do zespołu na niemal gotowe. Moją rolą było uporządkowanie i drobne przearanżowanie partii Dominika, żeby łatwiej mi się je śpiewało. No i stworzenia chórków. W całości mój jest tam tylko „Reaching the Stars”, który powstał spontanicznie na próbie. Sławek zaczął grać motyw na gitarze akustycznej, a ja od razu miałem w głowie linię wokalu… Na następną próbę przyniosłem już tekst, który napisałem dla żony…

Jeśli zaś chodzi o nowe utwory, nie muszę już odtwarzać ułożonych przez kogoś partii, co również jest dla mojego gardła olbrzymim komfortem.

Siłą rzeczy na pewno będzie nieco inaczej. Jesteśmy starsi i bardziej doświadczeni o te trzy lata, blisko sto wspólnych koncertów, oraz drobne zmiany w składzie… Oczywiście nowa płyta to będzie 100% Internali w Internalach i fani nie będą mogli mieć co do tego wątpliwości. Nie zaczniemy nagle grać death metalu, albo łączyć rocka z hip hopem, bo to jest teraz popularne. Nie zamierzamy iść za modą. Chcemy być wierni sami sobie i grać taką muzykę, jaka gra w naszych sercach.

Zdajemy sobie sprawę, że nie jest to droga na skróty, że będzie ciężko. Ale o to właśnie chodzi w Internal Quiet. Nie iść na kompromisy!


Foto: Eliza Tkaczyk

2018 zbliża się do mety – jak podsumowałbyś ten rok?

Na pewno był to dla mnie niesamowicie wspaniały, choć intensywny rok.

Miesiące prób i przygotowań do trasy, później sama trasa. Mnóstwo wyrzeczeń. Gdyby nie wsparcie naszych rodzin nie wiem, czy byłoby to możliwe… Przez te trzy miesiące – od września do początku grudnia – przejechaliśmy prawie 13 000 kilometrów. Zabrakło nam 50!

Zwiedziliśmy mnóstwo wspaniałych miejsc w Polsce i w Niemczech, poznaliśmy masę wspaniałych ludzi, których wsparcie wiele dla nas znaczy, a także wiele wspaniałych zespołów, z którymi mieliśmy przyjemność i zaszczyt dzielić sceny i zaprzyjaźniliśmy się. Chociażby The Mind Parasites z Gdańska, Dormant Dissident z Zielonej Góry, czy Drakon z Gliwic. Fantastyczni muzycy i fantastyczni ludzie. I to nie jest kurtuazja. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz wspólnie zagramy.

Jakie plany na 2019? (Nie uwierzę, że zrezygnujecie z koncertowania!)

Przyszłość zawsze jest wielką niewiadomą. Można mieć szczegółowe plany, rozpisane co do minuty, a i tak może z nich nic nie wyjść… Nie chcę więc składać żadnych deklaracji, ani obietnic.

Na razie mamy do zagrania kilka koncertów na początku roku, a co dalej – czas pokaże. Na pewno będzie intensywnie. Nawet jeśli na zewnątrz nie będzie tego widać. (śmiech)

Czego pożyczysz naszym czytelnikom na nowy rok?

Przede wszystkim chciałbym podziękować Wam wszystkim. Za całe wsparcie, za całą tą pozytywną energię, którą od Was dostaję. Dziękuję również za wszystkie te negatywne opinie. Dzięki nim wiem, co jest nie tak. Co jeszcze mogę poprawić, nad czym popracować. One również motywują i mnie i całe IQ do jeszcze bardziej intensywnej pracy.

Życzę Wam i sobie, aby ten 2019 rok pełen był wspaniałej muzyki, nowych muzycznych odkryć i wrażeń, które poruszą Was do głębi, a przede wszystkim powrotem ludzi do prawdziwych, nie generowanych przez komputery dźwięków. Myślę, że w dobie cyfryzacji to jest najważniejsze. Nie zatracić miłości, szczerości i uczuć. Nie bójcie się tego!

Trzymajcie za nas kciuki. Dzięki, że jesteście. Trzymajcie się ciepło i do zobaczenia! Cześć!

A Tobie, Karolina, wszystkiego dobrego i dziękuję za przemiłą rozmowę.

Dzięki za rozmowę!!


Inernal Quiet w sieci:

Oficjalna strona

Facebook

You Tube

Podziel się swoją opinią ;)