Już za chwilę premiera niezwykłego spektaklu w teatrze Rampa. “Depesze”, historia podszyta muzyką legendarnego zespołu Depeche Mode.
Zapraszamy do lektury naszej krótkiej rozmowy z pierwszym tancerzem tego spektaklu. Leszek Bzdyl muzyką i tańcem przesiąknięty jest do szpiku kości. Nie mogliśmy powstrzymać się przed tym, by zadać mu kilka krótkich i konkretnych pytań na temat nadchodzącej premiery “Depeszy”.
Kiedy mężczyzna chce zostać aktorem, czy tancerzem, to środowisko mówi: Przecież to takie niemęskie… Jak to się stało, że postanowiłeś swoje życie związać na dobre i na złe z tańcem?
Jeszcze całkiem niedawno teatr był raczej męskim zajęciem. W czasach szekspirowskich role żeńskie grali mężczyźni. Kiedy zaczynałem karierę wejście do świata teatru, pantomimy, czy też tańca, traktowano jako pewną formę wykroczenia, ucieczki od mieszczańskiego konformizmu. Myślę, że teraz, w czasach skrajnie konserwatywnych, taka forma życia i aktywności artystycznej jest podobnie odbierana, ale używa się języka prawicowego fundamentalizmu i mówi się o przekroczeniu płciowym, jakimś wyjściu poza męskie i żeńskie. Jeśli wierzysz w teatr i jego kreacyjną moc, to masz gdzieś te wszystkie stereotypy. A w świecie teatru spotykasz ludzi, którzy czują i myślą. I traktują swoje życie nadzwyczaj poważnie.
Kim jest ów tytułowy Depesz? Jesteś Depeszem?
Nie jestem Depeszem. Moja fascynacje muzyczne młodości (jestem tylko 2-3 lata młodszy od Gahan’a i Gore’a) krążyły raczej wokół muzyki punk i alternatywy rockowej w stylu CAN, Young Gods, Blurt – nie mylić z Biur – Tuxedomoon. Ale muzyka Depeszy świetnie brzmi w naszym przedstawieniu i zaczynam zastanawiać się, czy już, abym nie wpadłem w sidła Depeche Mode… W naszych Depeszach nie gram miłośnika tej muzyki. Jestem Macherem, sprzedawcą, szefem klubu, Exciterem. Szukam gwiazd, steruję gwiazdami, nakręcam imprezę. W pewnym sensie jestem trochę wampiryczny. Żyje z ludzkiej potrzeby kultu i miłości.

Depeche Mode, to bardzo… trudny temat. Fani z całego świata tworzą dość hermetyczny krąg, który z trudem przyjmuje do siebie wszelkie “innowacje” i “przedsięwzięcia” związane z ich ulubionym zespołem. Macie już jakieś słowa komentarza z tamtej strony?
Tak, z całą pewnością znajdą się tacy, którzy nie zobaczą w naszych Depeszach Depeszy. No cóż, zdarza się. To typowe teatralne ryzyko. Ktoś idzie, na przykład, na klasyczny tytuł teatralny i nie spotyka się ze swoim wyobrażeniem o klasyce. I jest zawiedziony. Na tydzień przed premierą wrzuciłem na fejsa fotografię butów, w których będę występował i natychmiast, jeden z fanów Depeshe Mode, zauważył, że Depesze nie chodzili w glanach.
Gieorgij Puchalski – odpowiedzialny za choreografię w tym przedsięwzięciu miał swoją wizję tego tematu. Ruch sceniczny tworzyliście wspólnie, czy zdałeś się wyłącznie na wytyczne przełożonego?
Na pierwszym spotkaniu Gieorgij zadał mi pytanie, czy ja jestem z tych, którym wszystko trzeba ułożyć, czy też raczej potrzebuję tylko impulsu do kreacji. Zapewniłem go, że nie znoszę, jak ktoś mnie ustawia, czym chyba go ucieszyłem. Gieorgij jest „ptakiem nakręcaczem”, a ja sobie płynę w budowaniu roli. Super współpraca!
Gdybyś miał w kilku żołnierskich słowach scharakteryzować widza idealnego przedstawienia “Depesze”, to kto nim mógłby być?
Moim wymarzonym od zawsze widzem jest osoba, która kupuje bilet i wyrusza w podróż w nieznane. Z otwartą głową, z ciekawością, z marzeniem o odkryciu nowych smaków, zapachów, obrazów. Mógłbym go przyrównać do podróżnika, który wyprawiając się do jakiegoś odległego punktu na mapie, postanawia nie studiować przewodników, nie uczy się języków, a ląduje w danym miejscu i chłonie każdą chwilę nowej przygody. Kiedyś zdarzyło mi się spędzić dwa tygodnie w Zimbabwe. Przed wylotem postanowiłem nie zaśmiecać sobie głowy wiedzą z Wikipedii i obrazami tamtej części świata. Na miejscu poznałem wspaniałych ludzi, a każda chwila spędzona tam była jak pobyt w raju. Wspaniale byłoby, gdyby widownia naszych „Depeszy” pozostawiła wszelkie wyobrażenia o Depeche Modę i oczekiwania na spotkanie z Depeche Modę przed drzwiami Teatru i pozwoliła sobie na podróż w głąb naszego widowiska.
Karolina Filarczyk
fot. Marek Zimakiewicz